Wiec odpowiem Wam dziewczyny, ale ciezko mi...
Dokładnie tydzien temu pojechaliśmy na wlew 4 czyli ostatni z "niepewnych".
Nasz lekarz był na urlopie.
Pani zastępca poprosiła nas na "zaplecze" posadziła na kozetce i powiedziała, ze ona juz nic nie poda, bo stan M jest tak tragiczny, ze ona na siebie nie weźmie odpowiedzialności.
Nogi sie pode mna ugięły, próbowałam argumentu, ze jednak daliśmy rade przyjechać, ze z M jest racjonalny kontakt, ze tak na prawdę to na 99% dostajemy placebo.
Pani doktor w bardzo nieeleganckie stylu pokazała mi, gdzie jest mojej miejsce...M kazał mi nie dyskutować, spytał tylko czy dostanie cos przeciwbolowego i ściągną Mu troche wody z brzucha.
Poszlismy wiec na sale zabiegowa.
Dlugo biłam sie z myślami czy dzwonić do ordynatora, bo Jego urlop to najczesciej aparat fotograficzny i Afryka. M nie chciał juz nic...
Poszłam jednak do opiekującej sie Nim pielęgniarki, odpowiedzialnej za program i ona do mnie, ze mam dzwonić do Tomka, bo on zawsze odbierze albo oddzwoni.
Ze walczę o zycie, niezależnie czy cos to da...
Do tego jak pytałam pani dr czy jezeli nie poda dzis M leku to wylatujemy z programu...a ona do mnie, a skad ja to mam wiedzieć...nie moj program, nie moja sprawa...
Kiedy tak rozmawiałam z pielęgniarka, ta kazała mi zamilknąć, bo z tylu nachodziła lekarka...
A tamta podeszła i powiedziała,ze względu na nieprzyjemna atmosferę, ktora pojawiła sie na oddziale ( i tu z powodu stanu totalnego stresu wtedy nie jestem sobie w stanie przypomnieć czy powiedziała, ze nasz lekarz do niej zadzwonił czy ona zadzwoniła do niego) i kazał jej podać lek.
Do dzis nie wiem co to miało znaczyć, bo ja sie nie awanturowalam, nie krzyczalam, nie płakałam, nie dyskutowalam, nie latalam po innych lekarzach. Pielęgniarka , z ktora rozmawiałam, kiedy podeszła była pierwsza osoba...
Mnie sie wydaje, ze albo ktos z pokoju pielęgniarskiego do Niego zadzwonił, ze jest zakaz leku lub lekarka zaczęła obawiać sie odpowiedzialności decyzji i sama do niego zadzwoniła.
To tez przekonało mnie do tego, ze to musi byc placebo, ze wyraźnie jej zasugerował, ze niczym nie ryzykuje...
Ale to znaczy tyle, ze jezeli moja Miłość, bo M to miłość przeciez przeżyje 8 dni, bo tyle zostało do podania prawdziwego leku to i tak go nie dostanie![Frown :( :(](data:image/gif;base64,R0lGODlhAQABAIAAAAAAAP///yH5BAEAAAAALAAAAAABAAEAAAIBRAA7)
Po prostu z takimi wynikami nikt sie nie podejmie Mu go podać...wątroba tego nie przetrzyma...
Tak wiec mimo, ze odliczam kartki z kalendarza, to w tej chwili sa to juz tylko kartki do brutalnej prawdy za ktora nie ma juz żadnej nadziei...
Dokładnie tydzien temu pojechaliśmy na wlew 4 czyli ostatni z "niepewnych".
Nasz lekarz był na urlopie.
Pani zastępca poprosiła nas na "zaplecze" posadziła na kozetce i powiedziała, ze ona juz nic nie poda, bo stan M jest tak tragiczny, ze ona na siebie nie weźmie odpowiedzialności.
Nogi sie pode mna ugięły, próbowałam argumentu, ze jednak daliśmy rade przyjechać, ze z M jest racjonalny kontakt, ze tak na prawdę to na 99% dostajemy placebo.
Pani doktor w bardzo nieeleganckie stylu pokazała mi, gdzie jest mojej miejsce...M kazał mi nie dyskutować, spytał tylko czy dostanie cos przeciwbolowego i ściągną Mu troche wody z brzucha.
Poszlismy wiec na sale zabiegowa.
Dlugo biłam sie z myślami czy dzwonić do ordynatora, bo Jego urlop to najczesciej aparat fotograficzny i Afryka. M nie chciał juz nic...
Poszłam jednak do opiekującej sie Nim pielęgniarki, odpowiedzialnej za program i ona do mnie, ze mam dzwonić do Tomka, bo on zawsze odbierze albo oddzwoni.
Ze walczę o zycie, niezależnie czy cos to da...
Do tego jak pytałam pani dr czy jezeli nie poda dzis M leku to wylatujemy z programu...a ona do mnie, a skad ja to mam wiedzieć...nie moj program, nie moja sprawa...
Kiedy tak rozmawiałam z pielęgniarka, ta kazała mi zamilknąć, bo z tylu nachodziła lekarka...
A tamta podeszła i powiedziała,ze względu na nieprzyjemna atmosferę, ktora pojawiła sie na oddziale ( i tu z powodu stanu totalnego stresu wtedy nie jestem sobie w stanie przypomnieć czy powiedziała, ze nasz lekarz do niej zadzwonił czy ona zadzwoniła do niego) i kazał jej podać lek.
Do dzis nie wiem co to miało znaczyć, bo ja sie nie awanturowalam, nie krzyczalam, nie płakałam, nie dyskutowalam, nie latalam po innych lekarzach. Pielęgniarka , z ktora rozmawiałam, kiedy podeszła była pierwsza osoba...
Mnie sie wydaje, ze albo ktos z pokoju pielęgniarskiego do Niego zadzwonił, ze jest zakaz leku lub lekarka zaczęła obawiać sie odpowiedzialności decyzji i sama do niego zadzwoniła.
To tez przekonało mnie do tego, ze to musi byc placebo, ze wyraźnie jej zasugerował, ze niczym nie ryzykuje...
Ale to znaczy tyle, ze jezeli moja Miłość, bo M to miłość przeciez przeżyje 8 dni, bo tyle zostało do podania prawdziwego leku to i tak go nie dostanie
Po prostu z takimi wynikami nikt sie nie podejmie Mu go podać...wątroba tego nie przetrzyma...
Tak wiec mimo, ze odliczam kartki z kalendarza, to w tej chwili sa to juz tylko kartki do brutalnej prawdy za ktora nie ma juz żadnej nadziei...