Ja miałam baaardzo podobnie, aż się uśmiechałam czytając Twoją relację
Miałam założony balonik Foleya ale nic się nie działo. Wnioski wieczorne: "dobra, nie to nie. Rano wjeżdżamy z oksytocyną". Położna kazała iść spać żeby mieć siłę na jutro, była jakaś północ a pobudka o 5, ale mnie się coś nie chciało spać, kręciłam się, coś mnie plecy pobolewały, co rusz szwendałam się do wc (obok kanciapy położnej, była na noc tylko jedna położna). Przy jakimś 5 kursie jeszcze dostałam zje*kę typu: "Jeeeszcze nie śpisz?! Marsz do łóżka". Wierciłam się a te bóle pleców skurkowane takie silne i co rusz się powtarzały. Masowałam sobie plecy w ciszy i ciemności (pozostałe dziewczyny na sali spały). Wydawało mi się że ta noc trwa już tyle, jak to zwykle bywa bezsennej nocy. Po którejś z kolei fali bólu sprawdziłam która godzina - zdziwiłam się że bardzo wczesna, czyli zaświtało mi że tych fal było dość sporo w krótkim czasie - czyli są CZĘSTO
To sprawiło że odpaliłam aplikację "skurcze" żeby sprawdzać co ile są - wyszło że co jakieś około 7-10 minut. To poszłam do położnej - mówię co jest - a ta mi mówi: "przecież mówiłam że jak balonik nie wypadł to to jeszcze nie TO. Przyjść jak wypadnie!" Uwierzyłam jej. Dała mi apap i kazała próbować zasnąć. Ba - opieprzyła: "Spać! Akysz!" No to poszłam ale dalej spać nie mogłam. Wierciłam się w łóżku lub dla odmiany w fotelu (stał jeden samotny na korytarzu), do kibelka chodziłam na paluszkach, położna zgasiła sobie światło i poszła spać. Skurcze coraz częstsze, na szczęście trwały zawsze ok. minutę więc odliczalam sekundy do końca. Na skurczu bolały plecy, nie mogłam wręcz ruszyć się z bólu, nie mogłam też zaczerpnąć dobrze oddechu, miałam wrażenie że tak jakoś "zatyka" mnie całą. Plecy stopniowo przechodziły na ból brzucho-pleco-wszystkiego. Myślałam: "Boooże co to będzie jutro za ból, jak teraz mnie tak zgina a to jeszcze nie jest nic!"
No i tak cichutko przetrwałam tę noc, nad ranem zaczęło mnie kręcić na kupę, człapałam co chwilę do kibelka i z powrotem, na skurczu nie szło ujść, więc przeczekiwałam i wszystko szło mi jakoś tak mozolnie. Obudziłam położną swoimi szwendami, ta niezadowolona bo jakaś 4:30, ale mówię że skurcze co jakieś 3 minuty to może jednak sprawdzi co tam się dzieje? Ale nieee, bo balonik nie wypadł to "to jeszcze nie TO". No to może chociaż zrobi tę lewatywę już, bo coś mi się ciągle chce, a i tak miała zrobić później. --> No doooobra. To niech już będzie, od razu sprawdzi. A tam suprise - 8 cm rozwarcia
I popłoch, panika, szybko szybko bo nie zdążymy!
Lewatywy nie robi bo nie zdążymy! Szybko kąpiel! Szybko przepakować się! O cholera, nie ma zwolnionej porodówki, pani mi tu zaraz urodzi
Śmieszny był ten jej nagły popłoch. Choć wtedy już nie było mi do śmiechu, trudno było zrobić cokolwiek ze skurczami co 2 minuty a potem co minutę. Kąpiel trwała wieki, przerywana co rusz zgięciem z obezwładnieniem. Spakowały mnie już koleżanki z sali, już powstawały na ktg. Jeszcze 100 telefonów po męża i jakoś zrobiła się 7:00 jak dotarłam na porodówkę. 10 cm. O 7:33 córcia była już ze mną
Też dziś wspominam ze śmiechem, jaka byłam grzeczna i cichutka 90% porodu. W sumie do końca byłam cichutka bo na jakiekolwiek krzyki zwyczajnie nie mogłam nabrać tchu. Z resztą nawet mi to nie przyszło do głowy. A wracając do tematu zasadniczego - też gorzej wspominam te skurcze niż ostatnią fazę porodu, ona już była prawie "metą" i była w niej jakaś taka ulga, że światełko w tunelu jest tuż tuż. I również od razu po narodzinach poczułam totalną ulgę od bólu. Nie tam psychiczną, że Dzidzi tak mnie uskrzydliło (to też
), ale cielesną autentyczną ulgę czułam już sekundę po tym jak mała wyszła. I nie pamiętam już tego bólu, pamiętam tylko swoje wrażenia po tym bólu. (Wtedy mówiłam: "o masakra!") Niezła jazda
Finisz to bomba atomowa emocji... Położna nie uwierzyła że rodzę. Ale wspominam z uśmiechem swój poród
I raczej trafił mi się ten "lekki" poród.