reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

reklama

Dziewczyny, czy przechodzenie dziecka przez kanał rodny to najgorsza część porodu?

Ogólnie wrażenia na końcu to jak próba wypchnięcia z siebie arbuza. Bol i uczycie palenia. Ale też zaraz po uczucie ogromnej ulgi przeplatającej się z 1000 innych emocji. Tego nikt nie opiszę to trzeba przeżyć.
Pamiętaj że na Twoje ciało i głowę poza otaczającymi Cię ludźmi ( którzy są mega wazni) działają hormony które tym mocno sterują. Więc twoje wrażenia mogą być podobne to tego co czują inni lub mogą być zupełnie inne.
 
reklama
Cześć dziewczyny! Niedługo czeka mnie poród i strasznie się go boję. Nie samych skurczy czy bólu, ale uczucia przechodzenia dziecka przez kanał rodny. Jestem straszna panikara jeśli chodzi o jakieś skaleczenia czy urazy i zastanawiam się jakie to uczucie i co jest gorsze- skurcze czy właśnie wypychanie dziecka? Czy towarzyszy temu uczucie rozrywania pochwy? Takiego uczucia boję się najbardziej :( czy może skurcze są dużo gorsze i przysłaniają ten moment? Jak było u Was?
Ja rodziłam dwa razy sn i żadnego porodu nie wspominam źle.
Pierwszy poród zaczął się sam odejściem wód. Od razu potem pojawiły się skurcze co 5-7 minut, takie dosyć odczuwalne. Do pełnego rozwarcia zeszło jakoś 5 godzin z tym kawałkiem i najbardziej bolesne dla mnie faktycznie było to rozwieranie się szyjki od 7cm. Poród bez znieczulenia i szczerze mówiąc to przy końcówce rozwarcia myślałam, że już nie dam rady i prosiłam położne o coś przeciwbólowego, to powiedziały, że teraz już bez sensu, bo idzie szybko i zaraz będę rodzic. Same parte trwały 40 minut. Szczerze? Jak tylko się zaczęły, to przestało boleć i parlam na wyczucie kiedy położna to kazała, bo po prostu ich nie czułam. Poród łącznie 6h. Jeszcze strasznie piekła mnie łechtaczka chwilę przed przejściem główki i to był chyba największy ból, na szczęście nie trwał długo.

Drugi poród się rozkręcał dosyć długo. Już wieczorem czułam jakieś pytania nieregularne skurcze, no ale to było bardziej jak słaby ból na okres od czasu do czasu trochę mocniejszy. Nad ranem spać nie mogłam, więc zaczęłam liczyć i było co 2/3 minuty. Gdybym miała sugerować się bólem, to bym w życiu nie pomyślała, żeby jechać do szpitala, bo po pierwszym porodzie myślałam, że będzie boleć i będę wiedziała, żeby jechać, a tutaj spokojnie można było siedzieć. No ale były dosyć częste, to mówię, że jedziemy. W szpitalu na ktg się przez pół godziny jeden mocny skurcz zapisał. Lekarz zbadał 5cm rozwarcia, ale w sumie nic więcej nie wskazuje, żebym rodziła. Mam decydować, czy wracam do domu czy zostaje i w razie czego później będziemy próbować wywoływać, bo podstawą jest cukrzyca ciążowa. Wzięli mnie na porodówkę i zaczęłam podpisywać dokumenty. W tym czasie skurcze zrobiły się mocniejsze. Ostatnia zgoda i czuję, że no boli już dosyć mocno. Położna sprawdza a tam pełne rozwarcie no i rodzimy. Tutaj zaczęło zanikać małej tętno, więc przebicie wód, żeby zobaczyć czy pójdzie czy cc. I tutaj się zaczęło. Tak jak przy pierwszym porodzie parte nie bolały a skurcze tak, tak przy drugim zupełnie odwrotnie, bo przy partych krzyczałam z bólu. A sam poród ekspresowy, bo od wejścia do szpitala do końca porodu 2h,gdzie partych było dokładnie 5. Położna ledwo co zdążyła dziecko złapać.

Porodów nie wspominam źle, bo wiedziałam, że ból w końcu się skończy. Przy żadnym nie pękłam, ani nie byłam nacinana, co też dużo daje. Po pierwszym jedynie źle wspominam otarcia jak dziecko się rodziło, bo przez kilka dni piekło przy oddawaniu moczu. Przy drugim juz tego nie było. W obu przypadkach po godzinie kangurowania byłam z dzieckiem na sali poporodowej, normalnie chodząc i się nim zajmując, gdzie poza tymi otarciami za pierwszym razem nic mnie nie bolało. Wszystkim mówię, że wolę rodzic niż chodzić w ciąży 😅
Ale każda kobieta i każdy poród to inny przypadek. Z jednej strony lepiej się nastawić na gorsze i miło zaskoczyć niż odwrotnie.

Jeszcze dodam, że pierwszy poród bardzo czysty. Chyba ani razu nie widziałam krwi. Nawet koszula była czysta. Za to w drugim było jej sporo. Po każdym sprawdzaniu rozwarcia zakrwawione rękawiczki, itd
 
Ostatnia edycja:
Ja rodziłam dwa razy sn i żadnego porodu nie wspominam źle.
Pierwszy poród zaczął się sam odejściem wód. Od razu potem pojawiły się skurcze co 5-7 minut, takie dosyć odczuwalne. Do pełnego rozwarcia zeszło jakoś 5 godzin z tym kawałkiem i najbardziej bolesne dla mnie faktycznie było to rozwieranie się szyjki od 7cm. Poród bez znieczulenia i szczerze mówiąc to przy końcówce rozwarcia myślałam, że już nie dam rady i prosiłam położne o coś przeciwbólowego, to powiedziały, że teraz już bez sensu, bo idzie szybko i zaraz będę rodzic. Same parte trwały 40 minut. Szczerze? Jak tylko się zaczęły, to przestało boleć i parlam na wyczucie kiedy położna to kazała, bo po prostu ich nie czułam. Poród łącznie 6h. Jeszcze strasznie piekła mnie łechtaczka chwilę przed przejściem główki i to był chyba największy ból, na szczęście nie trwał długo.

Drugi poród się rozkręcał dosyć długo. Już wieczorem czułam jakieś pytania nieregularne skurcze, no ale to było bardziej jak słaby ból na okres od czasu do czasu trochę mocniejszy. Nad ranem spać nie mogłam, więc zaczęłam liczyć i było co 2/3 minuty. Gdybym miała sugerować się bólem, to bym w życiu nie pomyślała, żeby jechać do szpitala, bo po pierwszym porodzie myślałam, że będzie boleć i będę wiedziała, żeby jechać, a tutaj spokojnie można było siedzieć. No ale były dosyć częste, to mówię, że jedziemy. W szpitalu na ktg się przez pół godziny jeden mocny skurcz zapisał. Lekarz zbadał 5cm rozwarcia, ale w sumie nic więcej nie wskazuje, żebym rodziła. Mam decydować, czy wracam do domu czy zostaje i w razie czego później będziemy próbować wywoływać, bo podstawą jest cukrzyca ciążowa. Wzięli mnie na porodówkę i zaczęłam podpisywać dokumenty. W tym czasie skurcze zrobiły się mocniejsze. Ostatnia zgoda i czuję, że no boli już dosyć mocno. Położna sprawdza a tam pełne rozwarcie no i rodzimy. Tutaj zaczęło zanikać małej tętno, więc przebicie wód, żeby zobaczyć czy pójdzie czy cc. I tutaj się zaczęło. Tak jak przy pierwszym porodzie parte nie bolały a skurcze tak, tak przy drugim zupełnie odwrotnie, bo przy partych krzyczałam z bólu. A sam poród ekspresowy, bo od wejścia do szpitala do końca porodu 2h,gdzie partych było dokładnie 5. Położna ledwo co zdążyła dziecko złapać.

Porodów nie wspominam źle, bo wiedziałam, że ból w końcu się skończy. Przy żadnym nie pękłam, ani nie byłam nacinana, co też dużo daje. Po pierwszym jedynie źle wspominam otarcia jak dziecko się rodziło, bo przez kilka dni piekło przy oddawaniu moczu. Przy drugim juz tego nie było. W obu przypadkach po godzinie kangurowania byłam z dzieckiem na sali poporodowej, normalnie chodząc i się nim zajmując, gdzie poza tymi otarciami za pierwszym razem nic mnie nie bolało. Wszystkim mówię, że wolę rodzic niż chodzić w ciąży 😅
Ale każda kobieta i każdy poród to inny przypadek. Z jednej strony lepiej się nastawić na gorsze i miło zaskoczyć niż odwrotnie.

Jeszcze dodam, że pierwszy poród bardzo czysty. Chyba ani razu nie widziałam krwi. Nawet koszula była czysta. Za to w drugim było jej sporo. Po każdym sprawdzaniu rozwarcia zakrwawione rękawiczki, itd
Tak a propo ostatniego akapitu - mnie odeszły wody podczas skurczów na łóżku/fotelu porodowym, a cesarke robiono w innym pomieszczeniu, do ktorego zaprowadzono mnie na piechotkę. Pamiętam jak kapały mi te wody (pomarańczowego koloru, bo mały zdążył nakakać w brzuchu) i krew na podłoge a ja sobie szłam...zawsze oczami wyobraźni widzę jak później salowa jedzie mopem i po mnie sprząta 🙈
 
Tak a propo ostatniego akapitu - mnie odeszły wody podczas skurczów na łóżku/fotelu porodowym, a cesarke robiono w innym pomieszczeniu, do ktorego zaprowadzono mnie na piechotkę. Pamiętam jak kapały mi te wody (pomarańczowego koloru, bo mały zdążył nakakać w brzuchu) i krew na podłoge a ja sobie szłam...zawsze oczami wyobraźni widzę jak później salowa jedzie mopem i po mnie sprząta 🙈
Wydaje mi się, że one są już przyzwyczajone do takich rzeczy 😅 nie mniej my się tym przejmujemy, bo dla nas to 'nowość'. Tak samo jak wiele kobiet boi się, żeby nie zrobić stolca. A szczerze mówiąc, to nie wiem czy zrobiłam podczas któregoś porodu, bo nawet o tym nie myślałam 😅


Co do wód.. Przy pierwszym porodzie odeszły w domu no i to dosyć sporo. Coś tam jeszcze trochę leciało, ale mało, więc podpaska spokojnie wystarczała. Przyjechałam lekarz wziął mnie na badanie, siedzę na foteliku, on wkłada palce, żeby sprawdzić rozwarcie, a tu chust na niego 🤭 Mi było głupio, a do tego jeszcze on mnie przepraszał za to taką niedogodność 😅
 
Nie czytałam wątku, ale opowiem wam mój poród, bo był.... śmieszny. 😏
Miałam zaplanowane CC na zimno, z powodów matczynych. Nie z powodu dziecka. Poszłam grzecznie na oddział w wyznaczonym terminie, żeby zrobić badania i być na czczo. :)
Ok godziny 21.00 zrobiło mi się dziwnie. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Kręciłam się w łóżku. Spacerowałam. W pewnym momencie zaczęły boleć mnie plecy, z tyłu na dole, dość mocno. Prosiłam o Nurofen lub nospę dziewczyny, niestety nikt nic nie miał. Zrezygnowana poszłam do dyżurki pielęgniarek po coś od bólu, ale mnie przegoniły, bo "tu są prawdziwe porody, idź nie przeszkadzaj". Dobra. Poszłam. Całą noc chodziłam po korytarzu, wychodziłam na balkon, łapałam się za barierki i wypinałam do tyłu zadek pochylając się i rozciągając te koszmarnie bolące plecki. Nad ranem, była może z 5.00 🤔 poczułam, że zdecydowanie chce zrobić kupę. No ewidentnie, bardzo mocno, ale coś mi nie szło. 🙄 Zmartwiona poszłam do położnych i poprosiłam o lewatywę, bo inaczej zapaskudzę im stół, a o 11.00 mam przecież mieć planowy zabieg CC. Jedna położna poszła naszykować wylewkę, ale drugą coś tknęło i wzięła mnie na badanie na fotel. Okazało się .... że mam 8 cm rozwarcia!!! 😱 Normalnie rodzę, a ja tego nie zauważyłam! Spodziewałam się wrzasków, krwi na ścianach, mega bólu itp, a nic takiego się nie wydarzyło. Wróciła druga położna, potem lekarz i wszyscy radośnie mnie badali. Niestety, po badaniu lekarza i jego "masażu szyjki macicy", zaczęło boleć tak, że nie wiedziałam nawet, że umiem tak soczyście i donośnie kląć. Robotnicy budowlani mogliby się uczyć, brać korepetycje ode mnie. 🤭 Bolało jak diabli i czując zbliżający się skurcz klełam jak wściekła. :D Może ze dwa razy udało mi się wziąć głęboki oddech odpowiednio wcześnie i bolało mniej. Oddech naprawdę mocno łagodzi ból. Nie wolno oddychać na skurczu, trzeba odpowiednio przed. No i słuchajcie, na szybko wzięli mnie na salę, nawet dość nie odczekali i dziabali na żywca. 😳 Miało już nie boleć. Ech. Omal im ze stołu nie zeskoczyłam, a darłam się... 🙄 Trzymali i przywiązali ręce do stołu. Nogami normalnie se ruszałam i podnosiłam. Zaszywanie było już całkiem spoko, bo znieczulenie dobrze działało. Na widok maleństwa popłakałam się ze szczęścia. Nie mogłam znieść jak go nawet na chwilę zabierali. Taki dziki, zwierzęcy instynkt mi się włączył. 😊

Przebijcie mnie. Żeby nie zauważyć, że się rodzi, to chyba tylko ja potrafię. 🤭😅😂
A położne, niewiele lepsze. Całą noc im paradowałam przed nosem i pojękiwałam. Można się bawić? 😂
Ja miałam baaardzo podobnie, aż się uśmiechałam czytając Twoją relację 🙂

Miałam założony balonik Foleya ale nic się nie działo. Wnioski wieczorne: "dobra, nie to nie. Rano wjeżdżamy z oksytocyną". Położna kazała iść spać żeby mieć siłę na jutro, była jakaś północ a pobudka o 5, ale mnie się coś nie chciało spać, kręciłam się, coś mnie plecy pobolewały, co rusz szwendałam się do wc (obok kanciapy położnej, była na noc tylko jedna położna). Przy jakimś 5 kursie jeszcze dostałam zje*kę typu: "Jeeeszcze nie śpisz?! Marsz do łóżka". Wierciłam się a te bóle pleców skurkowane takie silne i co rusz się powtarzały. Masowałam sobie plecy w ciszy i ciemności (pozostałe dziewczyny na sali spały). Wydawało mi się że ta noc trwa już tyle, jak to zwykle bywa bezsennej nocy. Po którejś z kolei fali bólu sprawdziłam która godzina - zdziwiłam się że bardzo wczesna, czyli zaświtało mi że tych fal było dość sporo w krótkim czasie - czyli są CZĘSTO 🤔 To sprawiło że odpaliłam aplikację "skurcze" żeby sprawdzać co ile są - wyszło że co jakieś około 7-10 minut. To poszłam do położnej - mówię co jest - a ta mi mówi: "przecież mówiłam że jak balonik nie wypadł to to jeszcze nie TO. Przyjść jak wypadnie!" Uwierzyłam jej. Dała mi apap i kazała próbować zasnąć. Ba - opieprzyła: "Spać! Akysz!" No to poszłam ale dalej spać nie mogłam. Wierciłam się w łóżku lub dla odmiany w fotelu (stał jeden samotny na korytarzu), do kibelka chodziłam na paluszkach, położna zgasiła sobie światło i poszła spać. Skurcze coraz częstsze, na szczęście trwały zawsze ok. minutę więc odliczalam sekundy do końca. Na skurczu bolały plecy, nie mogłam wręcz ruszyć się z bólu, nie mogłam też zaczerpnąć dobrze oddechu, miałam wrażenie że tak jakoś "zatyka" mnie całą. Plecy stopniowo przechodziły na ból brzucho-pleco-wszystkiego. Myślałam: "Boooże co to będzie jutro za ból, jak teraz mnie tak zgina a to jeszcze nie jest nic!" 😱 No i tak cichutko przetrwałam tę noc, nad ranem zaczęło mnie kręcić na kupę, człapałam co chwilę do kibelka i z powrotem, na skurczu nie szło ujść, więc przeczekiwałam i wszystko szło mi jakoś tak mozolnie. Obudziłam położną swoimi szwendami, ta niezadowolona bo jakaś 4:30, ale mówię że skurcze co jakieś 3 minuty to może jednak sprawdzi co tam się dzieje? Ale nieee, bo balonik nie wypadł to "to jeszcze nie TO". No to może chociaż zrobi tę lewatywę już, bo coś mi się ciągle chce, a i tak miała zrobić później. --> No doooobra. To niech już będzie, od razu sprawdzi. A tam suprise - 8 cm rozwarcia 😀 I popłoch, panika, szybko szybko bo nie zdążymy! 🙃 Lewatywy nie robi bo nie zdążymy! Szybko kąpiel! Szybko przepakować się! O cholera, nie ma zwolnionej porodówki, pani mi tu zaraz urodzi 😱 Śmieszny był ten jej nagły popłoch. Choć wtedy już nie było mi do śmiechu, trudno było zrobić cokolwiek ze skurczami co 2 minuty a potem co minutę. Kąpiel trwała wieki, przerywana co rusz zgięciem z obezwładnieniem. Spakowały mnie już koleżanki z sali, już powstawały na ktg. Jeszcze 100 telefonów po męża i jakoś zrobiła się 7:00 jak dotarłam na porodówkę. 10 cm. O 7:33 córcia była już ze mną 🥰

Też dziś wspominam ze śmiechem, jaka byłam grzeczna i cichutka 90% porodu. W sumie do końca byłam cichutka bo na jakiekolwiek krzyki zwyczajnie nie mogłam nabrać tchu. Z resztą nawet mi to nie przyszło do głowy. A wracając do tematu zasadniczego - też gorzej wspominam te skurcze niż ostatnią fazę porodu, ona już była prawie "metą" i była w niej jakaś taka ulga, że światełko w tunelu jest tuż tuż. I również od razu po narodzinach poczułam totalną ulgę od bólu. Nie tam psychiczną, że Dzidzi tak mnie uskrzydliło (to też ❤️), ale cielesną autentyczną ulgę czułam już sekundę po tym jak mała wyszła. I nie pamiętam już tego bólu, pamiętam tylko swoje wrażenia po tym bólu. (Wtedy mówiłam: "o masakra!") Niezła jazda 🙃 Finisz to bomba atomowa emocji... Położna nie uwierzyła że rodzę. Ale wspominam z uśmiechem swój poród 😀 I raczej trafił mi się ten "lekki" poród.
 
Ostatnia edycja:
reklama
Ja miałam baaardzo podobnie, aż się uśmiechałam czytając Twoją relację 🙂

Miałam założony balonik Foleya ale nic się nie działo. Wnioski wieczorne: "dobra, nie to nie. Rano wjeżdżamy z oksytocyną". Położna kazała iść spać żeby mieć siłę na jutro, była jakaś północ a pobudka o 5, ale mnie się coś nie chciało spać, kręciłam się, coś mnie plecy pobolewały, co rusz szwendałam się do wc (obok kanciapy położnej, była na noc tylko jedna położna). Przy jakimś 5 kursie jeszcze dostałam zje*kę typu: "Jeeeszcze nie śpisz?! Marsz do łóżka". Wierciłam się a te bóle pleców skurkowane takie silne i co rusz się powtarzały. Masowałam sobie plecy w ciszy i ciemności (pozostałe dziewczyny na sali spały). Wydawało mi się że ta noc trwa już tyle, jak to zwykle bywa bezsennej nocy. Po którejś z kolei fali bólu sprawdziłam która godzina - zdziwiłam się że bardzo wczesna, czyli zaświtało mi że tych fal było dość sporo w krótkim czasie - czyli są CZĘSTO 🤔 To sprawiło że odpaliłam aplikację "skurcze" żeby sprawdzać co ile są - wyszło że co jakieś około 7-10 minut. To poszłam do położnej - mówię co jest - a ta mi mówi: "przecież mówiłam że jak balonik nie wypadł to to jeszcze nie TO. Przyjść jak wypadnie!" Uwierzyłam jej. Dała mi apap i kazała próbować zasnąć. Ba - opieprzyła: "Spać! Akysz!" No to poszłam ale dalej spać nie mogłam. Wierciłam się w łóżku lub dla odmiany w fotelu (stał jeden samotny na korytarzu), do kibelka chodziłam na paluszkach, położna zgasiła sobie światło i poszła spać. Skurcze coraz częstsze, na szczęście trwały zawsze ok. minutę więc odliczalam sekundy do końca. Na skurczu bolały plecy, nie mogłam wręcz ruszyć się z bólu, nie mogłam też zaczerpnąć dobrze oddechu, miałam wrażenie że tak jakoś "zatyka" mnie całą. Plecy stopniowo przechodziły na ból brzucho-pleco-wszystkiego. Myślałam: "Boooże co to będzie jutro za ból, jak teraz mnie tak zgina a to jeszcze nie jest nic!" 😱 No i tak cichutko przetrwałam tę noc, nad ranem zaczęło mnie kręcić na kupę, człapałam co chwilę do kibelka i z powrotem, na skurczu nie szło ujść, więc przeczekiwałam i wszystko szło mi jakoś tak mozolnie. Obudziłam położną swoimi szwendami, ta niezadowolona bo jakaś 4:30, ale mówię że skurcze co jakieś 3 minuty to może jednak sprawdzi co tam się dzieje? Ale nieee, bo balonik nie wypadł to "to jeszcze nie TO". No to może chociaż zrobi tę lewatywę już, bo coś mi się ciągle chce, a i tak miała zrobić później. --> No doooobra. To niech już będzie, od razu sprawdzi. A tam suprise - 8 cm rozwarcia 😀 I popłoch, panika, szybko szybko bo nie zdążymy! 🙃 Lewatywy nie robi bo nie zdążymy! Szybko kąpiel! Szybko przepakować się! O cholera, nie ma zwolnionej porodówki, pani mi tu zaraz urodzi 😱 Śmieszny był ten jej nagły popłoch. Choć wtedy już nie było mi do śmiechu, trudno było zrobić cokolwiek ze skurczami co 2 minuty a potem co minutę. Kąpiel trwała wieki, przerywana co rusz zgięciem z obezwładnieniem. Spakowały mnie już koleżanki z sali, już powstawały na ktg. Jeszcze 100 telefonów po męża i jakoś zrobiła się 7:00 jak dotarłam na porodówkę. 10 cm. O 7:33 córcia była już ze mną 🥰

Też dziś wspominam ze śmiechem, jaka byłam grzeczna i cichutka 90% porodu. W sumie do końca byłam cichutka bo na jakiekolwiek krzyki zwyczajnie nie mogłam nabrać tchu. Z resztą nawet mi to nie przyszło do głowy. A wracając do tematu zasadniczego - też gorzej wspominam te skurcze niż ostatnią fazę porodu, ona już była prawie "metą" i była w niej jakaś taka ulga, że światełko w tunelu jest tuż tuż. I również od razu po narodzinach poczułam totalną ulgę od bólu. Nie tam psychiczną, że Dzidzi tak mnie uskrzydliło (to też ❤️), ale cielesną autentyczną ulgę czułam już sekundę po tym jak mała wyszła. I nie pamiętam już tego bólu, pamiętam tylko swoje wrażenia po tym bólu. (Wtedy mówiłam: "o masakra!") Niezła jazda 🙃 Finisz to bomba atomowa emocji... Położna nie uwierzyła że rodzę. Ale wspominam z uśmiechem swój poród 😀 I raczej trafił mi się ten "lekki" poród.
Ale fantastyczne i wspaniałe. 😍🥰 Piękne!


Ja też byłam tak blisko ... 2 cm zabrakło. I 4 owinięcia pępowinką na szyjce. Tak mi szkoda, że wtedy nie dane mi było urodzić naturalnie. 🥺 Mały miał ledwo 2900, wielki nie był. Bym sobie tam cichutko go urodziła gdzieś na łóżku. To nie, zamotał się w pępowinę i kombinuj matka. W sumie do dziś taki niepokorny. I dumny. Twarda sztuka wyszła. 💪 I dzięki niemu zrozumiałam, że nie zawsze jest jak na filmach. 🤭
Zdrówka dla córeczki. 💕
 
Do góry