Podczytywałam ten wątek (i chyba nawet coś w nim pisałam), gdy byłam jeszcze w ciąży. Teraz śpi na mnie 5-tygodniowy syn, a ja czuję, że jestem na skraju załamania nerwowego. Macierzyństwo jak do tej pory jest dla mnie najpiękniejszym, ale też najtrudniejszym doświadczeniem. Gdy moje dziecko poleży samo przez 10 minut bez płaczu, to ja zamiast coś w tym czasie zrobić, patrzę na niego z niedowierzaniem, bo to się prawie w ogóle nie zdarza. Ryczeć mi się chce, gdy czytam o innych niemowlakach, które zasypiają głaskane po główce, bo od pewnego czasu mój syn zasypia tylko albo w chuście, albo po karmieniu jak leżę z nim w łóżku. Warunek jest taki, że muszę tam leżeć cały czas, bo inaczej za 5 minut pobudka. Kocham go z całego serca, ale kiedy kolejny dzień z rzędu nie mam chwili, żeby umyć zęby czy skorzystać z toalety na dłużej niż pół minuty, to ryczeć mi się chce.
Dzisiaj 5 razy wstawiałam wodę na kawę i dopiero teraz udało mi się ją zrobić. A i tak czekam, aż trochę ostygnie, żeby przez przypadek nie oparzyć syna.
Łudzę się, że teraz to skok rozwojowy, ale to już 7 dzień, kiedy nie jestem w stanie go odłożyć i nie zanosi się na poprawę.
W poniedziałek mam wizytę popołogową i czekam na nią jak na zbawienie (bo wyjdę z domu bez dziecka), a jednocześnie już się stresuję, jak mąż go sam uspokoi, gdy jedynym lekarstwem na jego płacz jest obecnie mama i cycuś.