Matka frustratka pracuje
Zaraz zaraz, nie tak od razu… Najpierw to całe poranne zamieszanie, śniadanko, ubranko, psy koty. Potem to w zasadzie dobrze by było skoczyć na zakupy, bo nie ma z czego zrobić obiadu. Potem maleństwo ma porę drzemki. Tyle, że dziś pada deszcz, ze spaceru nici, więc ułożony w łóżeczku zamiast w wózeczku synek drze się zamiast drzemać. Zamiast robić obiad idę potrzymać za łapkę i przeczytać o tym, co gąsienica zjadła w sobotę. Jakieś osiemset razy. Reszta książeczki kompletnie go nie interesuje, gdzieś ma zarówno wstęp jak i całą resztę tygodniowego menu, o zakończeniu nie wspominając, bo zostało dawno urwane z książeczki i zgubione.
W końcu mały wyjec zasypia. Pędzę do garów. Zupa jest, zapiekanka się zapieka, niniejszym, zapowiadam wszem i wobec, ja idę pracować, ostatecznie dziecko ma tatę i babcię a ja przecież kiedyś muszę popracować. Ależ oczywiście. No to znikam w pracowni. O rany, w co tu ręce wsadzić… tu coś pomalować, tu pozłocić, tu posrebrzyć… Rozkładam sobie warsztacik do złocenia. Wyciągam płatek złota , cienki jak mgiełka. Drzwi otwierają się, płatek zwija się w trąbę i odlatuje, do pracowni wchodzi mąż i z miną spotwarzonej księżnej zaczyna grzebać na półce. Dość ostentacyjnie, ale udaje mi się dzielnie wytrzymać pełne 60 sekund, zanim pękam i pytam czego szuka. Odpowiedź wprawia mnie w zdumienie – w kontekście grzebania na rachitycznej półeczce zastawionej maleńkimi słoiczkami, buteleczkami i tak dalej. Mąż szuka bowiem piły tarczowej. I ona z pewnością tu była, bo on ją zawsze odkłada na miejsce. Właśnie tu. Zeskrobuję zwinięty w trąbę płatek z wykładziny, powstrzymuję się od komentarzy i - wielkim wysiłkiem woli – od natychmiastowego rzucenia wszystkiego, żeby lecieć i szukać piły. Mąż wychodzi, ale wraca jeszcze dwa razy, raz żeby przeszukać ponownie półeczkę, drugi raz żeby zajrzeć pod stół. Za drugim razem płatek odlatuje nie mi, tylko Dorocie, która też siedzi w pracowni i złoci, i wreszcie przestaje się chichrać.
Potem, zza zamkniętych ( chwilowo ) drzwi słyszę słodki szczebiot dziecięcia. Czyli się obudziło, pora na obiadek. No to niech sobie babcia radzi. Pięć minut potem otwierają się drzwi do pracowni. Przeciąg, płatek odfruwa, babcia mówi że on nie chce zupki. Warczę przez zaciśnięte zęby „parmezan, posyp mu parmezanem” Drzwi się zamykają. Wyciągam kolejny płatek, przez jakieś 40 sekund pracuję w skupieniu. Drzwi się otwierają. Wchodzi mąż i mówi, że piła się znalazła. Za nim włażą trzy psy. Kolejny płatek złota frunie w niebyt, a Łucja łapie w zęby słoik z klejem, bo on jest robiony ze skórek króliczych i tak pięknie pachnie. Wrzeszczę, Łucja upuszcza słoik, klej się wylewa, Balbina przysysa się do wykładziny i usiłuje wyżłopać rozlany klej zanim wsiąknie, do pracowni wpada mój synek i zaczyna walić obcęgami po łbie drewnianego aniołka, świeżutko pozłoconego. W łapie trzyma bułkę z masłem, babcia w tle krzyczy, że zupki zjadło mało i chciało bułkę. Widziałam kiedyś na zdjęciach taką idealną pracownię pozłotniczą – było tam sterylnie, jak w szpitalu. Nie było kurzu, psich kudłów, dzieci i bułek z masłem. „Tu ma być sterylnie , won!!!” ryczę do tego całego towarzystwa i wypycham ich za drzwi. Usuwam masło ze złota. Rozważam zamknięcie się na klucz, ale po pierwsze nie mam pojęcia gdzie on jest, a po drugie muszę iść rozrobić nowy klej. Nie mogę wysłać Doroty, bo ona dostaje gęsiej skórki na myśl o konieczności odmierzenia 62 ml wody. Muszę iść sama, chociaż wiem jak to się skończy. No to idę. Zaraz za drzwiami potykam się o psa i o mało nie wpadam na moje dziecko , które pędzi do mnie i wczepia mi się w spodnie. Stoję trzymając jedną ręką gacie, żeby mi nie zjechały z tyłka, w drugiej dzierżąc słoik. Bułkę z masłem wtartą w spodnie jakoś przeboleję. Babcia przemyka galopem, rzucając „ o jesteś to ja sobie pójdę zapalić” i znika ze sceny. Synek nie daje za wygraną, tarmosi mnie za portki, z drugiej strony na nogę wspina mi się suka, bo ten słoik… Powłócząc jedną nogą pełznę do kuchni. Opadają mnie głodne psy i jęczą, popiskują, biegają od misek do lodówki. Karmimy psy. Robię klej. Podrzucam dziecko babci, która już wróciła i znikam w pracowni. Jakieś pół godziny panuje spokój , jeśli nie liczyć walenia w drzwi co jakiś czas, połączonego ze skandowaniem „ MA-MA, MA-MA, MA-MA” Za którymś razem słychać również babcię, która tłumaczy, że mama pracuje i nie można przeszkadzać i drzwi się otwierają i babcia mówi o, widzisz, mama jest zajęta i kolejny płatek złota odlatuje, a synek wpada do pracowni, łapie bardzo ostry nóż pozłotniczy i wywijając nim ucieka, ale zostaje złapany i rozbrojony i ma za złe, więc wyje i rzuca się na podłogę. Potem opiekę nad dzieckiem przejmuje tata. W ciągu godziny przychodzą tylko 30 razy: żeby mi opowiedzieć że dziecko zarządziło karmienie kota, żebym na chwilę zajęła się dzieckiem, bo coś tam, żebym powiedziała, gdzie jest jakaś jego bluza, bo ma mokre rękawy, bo mył naczynia ( nie, nie mąż, synek) , żebym powiedziała, czy dać mu bułkę z masłem, bo chce ( NIGDY WIĘCEJ BUŁEK Z MASŁEM) . Dziecko jak się okazuje zaprowadziło tatę na górę, gdzie jest chwilowo izolowany kot po operacji. Zajrzało do miseczki, stwierdziło że pusta, kazało zabrać, zanieść na dół, pokazało, że kocie jedzenie jest w lodówce, a po zaniesieniu miseczki kotu jeszcze trzeba było zaczekać, aż kot zje. A przy tych wszystkich kursach góra dół maleństwo pilnowało, żeby zamykać starannie bramki na schodach, jedną na górze i drugą na dole. A w międzyczasie przyniosło tacie płytę i pokazało na odtwarzacz i tata włączył. I na górze zrobiło to samo. I na dole leciał sobie Iggy Pop, a na górze leciał sobie Dowland – utwory na lutnię, a na schodach jęczały sobie psy , uwięzione między dwiema bramkami. A potem tata z synkiem przyszli , żebym koniecznie z nimi poszła do kuchni, bo dziecię opanowało nową umiejętność i ja to muszę zobaczyć. No więc na ręce do taty, i hop na blat kuchenny i tu rzeczywiście nowość, bo zamiast otworzyć szafkę i w niej grzebać się otwiera lodówkę. I się zagląda do niej stojąc na blacie, i się mówi „ muuuu”, bo na butelce z mlekiem jest krowa. I się wyciąga różne rzeczy, na przykład kawał gorgonzoli, którego się już nie wypuszcza, tylko się nim macha i krzyczy „ ta, ta”. Nie jestem pewna, czy dziecko w tym wieku powinno jeść gorgonzolę, więc na wszelki wypadek wychodzę – dziecko najwyraźniej ma w tej kwestii żelazną pewność. Po drodze rejestruję że podłoga w pokoju zasypana jest mieszanką ryżu, soczewicy i koralików. Czyli grzebanie w szafce nie do końca się znudziło. Mówię sobie, że to się teraz nazywa zabawa sensoryczna, a nie syf i burdel, a poza tym wygląda że psy posprzątają za mnie, bo umierająca z głodu Balbina zaczyna metodycznie zbierać surowy ryż. Udaje mi się popracować przez 10 minut, potem do pracowni zostaje wpuszczone dziecko z kawałem sera w jednej i bananem w drugiej łapie, bo biedny tatuś twierdzi , że oszaleje jeśli zaraz tego upiora nie wykąpiemy i nie położymy spać. Kąpiemy, kładziemy. Dziecię zasypia słodko parę minut po 21. I wtedy wymykam się do pracowni. Mijam resztki ryżu na podłodze, na palcach przechodzę obok śpiących psów, zamykam za sobą drzwi i przez pełną godzinę pracuję jak maszyna. Iggy Pop się skończył, Dowland też, za to w duszy mi gra, na melodię mniej więcej marsza pogrzebowego : a w sobotę pożarła czekoladowe ciasteczko, lody w wafelku, kiszonego ogórka, plasterek sera, kawałek kiełbasy, dużego lizaka, odrobinę placka, całego serdelka, babeczkę i cząstkę arbuza…