Kolej i na mnie... Choć tak bardzo chciałabym nie mieć podstaw żeby wypowiadać się w takim temacie
uprzedzam że będzie długo... Traktuje to jako rodzaj terapii, żeby wyrzucić z siebie wszystko od początku.
Ale do rzeczy. Wizytę kontrolną miałam umówioną na 6 lipca (10+1). Jednak od samego początku ciąży bardzo się stresowałam. Pierwsze wkręcałam sobie ciążę pozamaciczną, później puste jajo. Jednak w 6+1 lekarz podczas badania USG widział piękny zarodek crl 0,48cm i wytłumaczył mnie i mężowi, że ta mrugająca kropeczka to bijące serduszko. Polały się łzy szczęścia. Od tego czasu starałam się być już spokojna. Jednak na forum co kilka dni pojawiały się przykre wiadomości
myślałam sobie wtedy na przemian "Skoro inne zdrowe dziewczyny zaszły w ciążę a później bez konkretnej przyczyny pojawia się poronienie to dlaczego mnie miałoby to nie spotkać", ale zaraz potem ganiłam się za te myśli i pocieszalam się że przecież koleżanki z mojego rocznika mają już zdrowe dzieciaczki i zero przykrych historii na koncie. Po dwóch tygodniach od wizyty coś we mnie pękło. Piersi w ciągu dnia nie były już tak nabrzmiale, bolały tylko trochę wieczorem. No i zmęczenie też jakby trochę odeszło. Umówiłam się na wizytę. Jechałam mimo wszystko dość spokojna, nie wyobrażałam sobie że mogłabym usłyszeć coś złego. Powiedziałam lekarzowi o swoich obawach oraz o dziwnych bólach zlokalizowanych tylko po lewej stronie. Podczas USG lekarz długo nie umiał nic dostrzec, zmieniał ustawienia kontrastu a mnie serce próbowało wyskoczyć z piersi. Później usłyszałam najgorsze słowa jakich mogłam się wtedy spodziewać. "Niestety nie mam dobrych wieści. Nie widzę akcji serduszka"
pokazał mi na USG jakieś niebieskie i czerwone plamki, to był przepływ mojej krwi. A w pecherzyku była czarna pustka
granice zarodka tez były bardzo niewyraźne... Według crl ciąża zatrzymała się na początku 7 tygodnia. A ja przez cały czas czułam objawy, nawet pocieszalam się że przecież czuje jak macica się rozciąga i na pewno mój kochany Okruszek pięknie rośnie
dostałam skierowanie do szpitala, miałam stawić się następnego dnia. Po wyjściu z kliniki wpadłam w taka rozpacz i histerię, mąż mnie przytulał ale nie potrafił wyciągnąć że mnie co usłyszałam w gabinecie. W końcu między szlochami powiedziałam że serduszko już nie bije i że jutro musimy jechać do szpitala. Od tego czasu liczyłam najgorsze godziny w naszym życiu... Wizyta u rodziców, nie chciałam żeby dowiedzieli się przez telefon. Poza tym mama choruje na nadciśnienie, bardzo martwiła się moimi słabymi przyrostami bety (może to już był znak że ciąża nie wróży dobrze). Bałam się wtedy bardziej o nią niż o siebie samą... Jechaliśmy z mężem na szybko kupić kapcie do szpitala i koszulę, spakowałam torbę i o dziwo zasnęłam bardzo szybko. Rano otworzyłam oczy i gdy tylko zorientowałam się że to nie był zły sen znowu zalałam się łzami
płakaliśmy oboje z mężem. Przed wyjściem z mieszkania klęknął przede mną i zaczął żegnać się z brzuszkiem... Serce pękało mi z rozpaczy
drogę do szpitala pokonaliśmy w ciszy. Po przyjęciu na oddział test na koronawirusa, bardzo nieprzyjemne pobranie wymazu przez nos ale wiedziałam że tego dnia czekaja mnie dużo gorsze doświadczenia. Położone były bardzo miłe i wyrozumiałe, pocieszały mnie że jestem młoda, a poronienie na tak wczesnym etapie to najpewniej wada genetyczna. Po negatywnym wyniku na covid byłam proszona do zabiegowego na dodatkowe USG. Drugi lekarz potwierdził ze ciąża jest obumarła. Dostałam tabletkę która miała wywołać rozwarcie szyjki i wywołanie krwawienia. Jednak każdy na moje pytanie czy jest szansa że oczyszcze się sama odpowiadał że nie, konieczny będzie zabieg ponieważ ciąża nie rozwijała się od ponad tygodnia i na tym etapie boją się że dojdzie do zakażenia. Nie wiem, nie wnikałam mimo że bardzo chciałam uniknąć lyzeczkowania. Od samego rana do godziny chyba 17 byłam na czczo. Zero jedzenia, zero picia. Miałam tak sucho w ustach ale wiedziałam że do zabiegu w pełnym znieczuleniu nie mogłam nic jeść ani pić. W celu nawodnienia podano mi dwie kroplówki. Po 2.5h od podania tabletki zaczęły się bóle tak jak na okres. Płomienie było bardzo skąpe. Poprosiłam już wtedy o coś przeciwbólowego, dostałam zastrzyk w tyłek. I tak naprawdę po kilku minutach akcja się rozkręciła. Zaczely się u mnie regularne skurcze takie jak na poród. Ból był do tego stopnia, że momentalnie oblewaly mnie poty, mdliło mnie i miałam wrażenie że stracę zaraz przytomność. Czułam okropne parcie na pęcherz i na odbyt... A każde wyjście do toalety obawiałam się że skończy się moim omdleniem. Stękałam i wiłam się z bólu. Na tym etapie bylo mi już wszystko jedno. Chciałam tylko żeby bóle minęły i żeby zaczęło się krwawienie co dałoby zielone światło do zabiegu, ponieważ nie chcieli rozwierać mi szyjki mechanicznie. Po rozmowie z pielęgniarka dostałam pyralgine w kroplówce. Takie silne skurcze trwały około 40minut. W połowie kroplówki czułam się już trochę lepiej. Krwawienie w zasadzie nie pojawiło się u mnie, jedynie podczas wizyty w toalecie czułam jak wyleciał ze mnie skrzep ok. 4cm. Zgłosiłam to położnej i od tego czasu w przeciągu pół godziny zabierali mnie już na zabieg. Wywiad z anastezjolog, podanie głupiego Jasia po którym bardzo przyjemnie kręciło mi się w głowie i zrobilam się bardzo obojętna. Następnie do wenflonu dostałam znieczulenie i obudziłam się już po wszystkim. Byłam bardzo senna ale nic nie bolało. Spałam godzinę po zabiegu. Obudził się i czułam że między nogami mam taki rogal zrobiony z ręczników Jednorazowych. Wstałam z łóżka bo chciałam już założyć bieliznę i podpaskę. Tak jak wstałam tak dosłownie zalałam się krwią. Ręczniki nie wsiąknęly wszystkiego, krew lała mi się między palcami i splywala po nogach
wyleciał znowu jakiś skrzep. Ale na tym etapie mocne krwawienie sie zakończyło. Widocznie leżąc od czasu zabiwgu wszystko zalegalo we mnie i podczas pionizacji siłą rzeczy wszystko musiało wylecieć. Po 19 zaczął się wieczorny obchód, lekarz powiedział że mogę iść do domu. Dostałam receptę na antybiotyk, dodał że jeśli pojawi się ból to mogę wziąć nospe lub cos przeciwbólowego. Krwawienie też nie powinno mnie martwić, jednak u mnie do dzisiaj (zabieg był 3 dni temu) utrzymuje się jedynie delikatne plamienie. Od wyjścia ze szpitala staram się leżeć i nie robić dosłownie nic. Póki co nie czuje żadnego bólu, jedynie delikatnie odczuwam podbrzusze ale to nie ból. Po prostu czuje że coś tam jest i tyle... Staram się nie nakrecac ze to zły objaw, za tydzień mam wizytę u ginekologa a później już będę umawiać sie do innego.
W szpitalu musiałam też podpisać dokumenty w których zaznaczałam że chce aby lekarz podczas zabiegu zabezpieczył próbkę do badania dna zarodka. Badanie pomoże nam określic czy zarodek miał jakieś wady genetyczne co wskazywaloby na przyczynę poronienia. Koszt takiego badania to w naszym wypadku to ok. 860zl. Jutro jedziemy zawieźć próbki, przy okazji zapytamy jakie jeszcze badania zalecają nam wykonać. Moje ubezpieczenie wypłaci nam 3tys dlatego chcemy przeznaczyć to na diagnostykę żeby jak najbardziej ograniczyć ryzyko że ta sytuacja się powtórzy
Najbardziej żal mi tego że musimy wstrzymać się przynajmniej 3 miesiące z kolejnymi staraniami. Ale w zasadzie nawet dobrze bo i tak muszę ogarnąć teraz swoją tarczyce. W ciąży wyskoczyła mi niedoczynność i hashimoto. Jestem na letrox 75 i zastanawiam się czy to nie była też przyczyną tego co się stało. Bardzo wszystko analizuję, boje się że tak się nakręcę że przy kolejnych staraniach będzie nam trudno zajść
planuję zacząć czytać Potęgę Podświadomości, może ona pomoże mi poukładać wszystko w głowie.
Naszego Aniołka będziemy z mężem kochać już zawsze
ja nie jestem jeszcze gotowa ale mąż w dniu zabiegu był zaswiecic znicz pod głównym krzyżem
nadal ciężko uwierzyć mi w to co się stało, ale wiem że musimy być silni. Wierzę, że wszystkie Aniołkowe mamy będą jeszcze tulic swoje szczęścia i obserwować jak szybko rosną i poznają świat ❤