Zuzia w 27 tygodniu miała zdiagnozowaną hipotrofię wewnątrzmaciczną, czyli za małą masę ciała w stosunku do tygodnia ciąży(wymiary odpowiadały 25 tygodniowi). Z radomskiego szpitala skierowali mnie na usg do szpitala im. Orłowskiego w Warszawie i tam zostałam na obserwacji do końca ciąży.
W drugim tygodniu mojego pobytu w szpitalu zawiało mnie z powodu ciągłego otwierania okna w sali przez nawiedzoną pacjentkę. Dostałam zapalenia ucha środkowego i porażenia VII nerwu twarzowego. Między innymi nie domykała mi się powieka, nie mogłam poruszyć brwią, uśmiechnąć się, bo nie reagowała mi prawa strona twarzy. Byłam wtedy w 34 tygodniu ciąży, więc za wiele mi nie mogli pomóc, jedynie dostawałam zastrzyki z B12 i chodziłam na solux, czyli nagrzewanie twarzy lampą. Dopiero po 2 tygodniach zaczęłam czuć lekkie drgania policzka i kącika ust, ale całkowity uśmiech i mruganie powieką powróciły dopiero w połowie lutego, kiedy już przyjechałam z dziećmi do domu. Myślę, że to w głównej mierze spowodowało, że porażenie całkowicie ustąpiło
Poza tym zapaleniem ucha do samego końca praktycznie było w porządku - wody płodowe w normie, szyjka ok, bez rozwarcia, skurczy nie było. Dziewczynki w ostatnim tygodniu ciąży były ocenione na 1500 i 2400. Lekarze zadecydowali, że w 36 i 6 dniu rozwiążą ciąże, gdyż różnica z 400 gram między dziećmi zwiększyła się do prawie kilograma. Nigdy w życiu nie bałam się niczego tak bardzo jak cesarki, miałam bardzo złe przeczucia… Zaplanowana była na 30 stycznia, a 29 stycznia o 22:30 dostałam strasznego bólu brzucha. Na ktg okazało się, że spada tętno u większej dziewczynki, gdyż odkleiło jej się łożysko (wyjątkowy pech, bo zdarza się to w 1% ciąż, głównie mnogich).
Dostałam krwotoku na bloku operacyjnym, straciłam prawie litr krwi i zszywali mnie w pośpiechu. Na sali pooperacyjnej również przez kilka pierwszych godzin traciłam sporo krwi, na dodatek krew przez cały dzień sączyła się z rany, gdyż była za słabo zszyta. Doszywali mnie na brzuchu aż 3 razy bez znieczulenia, za każdym razem dokładając nowy szew - coś okropnego :-( Miałam dość tego wszystkiego, czułam, że jedną nogą jestem już na tamtym świecie. Po operacji miałam przetaczaną krew, kontrolne pobierania krwi co godzinę. Mimo, że jestem bardzo wrażliwa, boje się wszelkich zabiegów, widoku krwi (przy przyjmowaniu do szpitala nawet nie wyrażałam zgody na przetaczanie krwi w razie zagrożenia życia) to wtedy po operacji zgodziłam się na wszystko – świadomość, że czekają na mnie dwie małe istotki dodawała mi sił by żyć. Po dwóch dniach ciągłego leżenia musiałam zrobić pierwsze kroki, przez obrzęk w brzuchu po doszywaniu rany było mi strasznie ciężko się poruszać, ból był okropny, płakałam, ale starałam się małymi kroczkami spionizować. Gdy już trochę się rozchodziłam 4 dnia, to rozlał mi się krwiak pod raną na brzuchu i przez kolejny tydzień nie mogłam chodzić i wstawać z łóżka... W sumie spędziłam 5 dni na sali pooperacyjnej, Amelkę do sali pozwolili mi wziąć dopiero jak już przeszłam na normalną salę, Zuzie dostałam 8 dnia, gdyż tydzień spędziła w inkubatorze, bo nie trzymała temperatury. Po niecałych dwóch tygodniach wyszliśmy do domu, a Zuzia była najmniejszą pacjentką wypisaną ze szpitala - ważyła 1800 (z reguły puszczają dopiero gdy dziecko skończy 2kg, czyli minęłoby jeszcze pewnie ze 4 dni zanim osiągnęłaby taką wagę). Zlitowali się, bo po moich przeżyciach i pobycie od 29 grudnia do 11 lutego w szpitalu, tylu problemach w międzyczasie, strasznie tęskniłam za domem i chciałam już z dziewczynkami być u siebie.
Teraz dziewczynki mają już ponad 2 miesiące, rosną i z dnia na dzień są coraz bardziej pocieszne