Gieniek, jest ciężko, neonatolodzy nie chcę nawet mówić o żadnych rokowaniach. Jak narazie mówią, że stan jest bardzo ciężki. Serce mi się kraja jak na niego patrze, jest malutki ma ok 35 cm, nie mierzyli go, żeby jak najmniej go ruszać, i te wszystkie rurki, weżyki, respirator...
Pytacie jak to się stało... to była dramatyczna walka jak stwierdził ordynator oddziału na którym leżałam, niektórzy lekarze czy położne dziwili się, że on walczy aż tak bardzo - pierwszy raz widzieli żeby tak walczyć, byłam najcięższym przypadkiem na patologi, mówił, że jeszcze nigdy się z takim nie spotkał. Robił wszystko co w jego mocy, ale niestety nie udało nam się.
5 października cieszyliśmy się z mężem po USG, że maluchy są zdrowe, poznaliśmy płeć... byliśmy przeszczęśliwi...
W nocy jak zawsze poszłam skorzystać z wc, i zauważyłam maleńkie plamienie na papierze, kiedyś już tak miałam, poza tym nie raz słyszałam, że plamienia w ciąży są normalne, jednak trochę się zdenerwowałam, obudziłam męża, stwierdziliśmy, że jak za kilka minut będzie tak znowu to pojedziemy do szpitala. Po pół godzinie poszłam znów do wc i było ok. Poszliśmy spać. Jednak rano nie dawało mi to spokoju i pojechaliśmy do szpitala w miejscowości, w której mieszkam, traf chciał, że była znajoma położna, zawołała ordynatora. Zrobił mi usg dopochwowe, mąż był ze mną przy badaniu... i usłyszeliśmy "szyjka macicy jest otwarta" Wziął mnie na fotel... zbadał mnie we wzierniku, powiedział, że jest rozwarcie na ok. 2 cm i mamy natychmiast jechać do szpitala o wyższym stopniu referencji.
Był to 20w3d ciąży
Nie wzięłam nawet żadnych rzeczy, do tego szpitala mieliśmy ok 40km więc od razu wsiedliśmy do auta i tak jak stałam tak pojechałam. A że była to sobota to za dużo się nie działo (przez te 4 tygodnie zauważyłam że na weekend szpital "zamiera") Więc powtórzyli tylko USG, i potwierdzili diagnozę, lekarz który mnie badał powiedział, ze normalnie w takiej sytuacji zakłada się szew okrężny jednak w ciąży bliźniaczej się tego nie stosuje... Przyjęli mnie na oddział patologii ciąży i kazali leżeć.
W poniedziałek po wizycie ordynator wziął mnie do badania. Jego słowa uderzyły we mnie jak piorun "szyjka macicy otwarta, rozwarcie około 2 cm, błony płodowe uwypuklone do pochwy" po badaniu powiedział, że poród, a właściwie poronienie wisi na włosku, że sytuacja jest dramatyczna i że można spróbować założyć ten szew, choć jest to trochę kontrowersyjne w ciąży bliźniaczej, ale najpierw muszą mi podać antybiotyki bo mam podwyższone CRP i musimy poczekać ok tygodnia. Byłam załamana... leżałam z basenem w pokoju żeby jak najmniej chodzić, 24h pod kroplówkami z kilkoma antybiotykami... w środę zaczęłam plamić.
w czwartek ordynator wziął mnie do badania... usłyszałam "pogorszyło się, rozwarcie na ok 2,5cm, błony płodowe uwypuklone do całej pochwy" spytali się czy jestem na czczo, niestety nie byłam, bo nawet nie było w planach tego badania. Lekarz powiedział, że na następny dzień mam być na czczo i będziemy próbować zakładać szew... przy czym daje na powodzenie tylko 5% szans, ponieważ przy zakładaniu szwa błony mogą pęknąć i może być po wszystkim...
W piątek rano okazało się że mam temperaturę... na obchodzie lekarz powiedział, że będziemy musieli przełożyć szew na poniedziałek, i jeżeli spadnie temperatura rozważy to ponownie jeżeli wyniki będą dobre. załamałam się... na szczęście w drodze byl mój mąż, bo chciałam żeby był przy mnie jak się wybudzę z narkozy. Po jego przyjeździe, dotknęłam czoła i było chłodne, maż poleciał po położną, zmierzyła mi temperaturę - było 37,2 - poleciał szukać ordynatora żeby powiedzieć że już nie mam gorączki, nadal nic nie jadłam i czy możemy spróbować, lekarz powiedział, że w takim razie poczekamy na wynik crp z porannego pobierania krwi, powiedział, że jak bedzię na granicy 10-15 to spróbujemy. Jak na złość akurat czyścili maszyny w laboratorium i na wynik czekaliśmy kolejne 2 godziny - wynik był na pograniczu. Wzięli mnie na sale operacyjną. Kiedy obudziłam się, spytałam czy się udało, odpowiedzieli, że tak... na sali czekał mąż, powiedziałam, że się udało... płakaliśmy, ale tym razem ze szczęścia, gdy tak leżałam z cewnikiem po zabiegu poczułam, że coś mi "cieknie" po pośladku... myslałam że to może coś nie tak z cewnikiem, mąż poszedł po pielęgniarkę, jednak przyszedł ordynator i wylał nam wiadro zimnej wody na głowę... powiedział, że udało się założyć szew z tym że nie na 2,5cm rozwarcia a na 9 cm rozwarcia... że widział odpływanie płynu owodniowego, miał nadzieje że to się jakoś "zaślepi" ale widocznie mi się sączy, że mogę dostać od tego infekcji i mogą ściągnąć szew w każdej chwili.
Gdy inny lekarz usłyszał przy jakim rozwarciu ordynator założył szew, stwierdził że to CUD, że on nawet sobie tego nie wyobraża, a jak usłuszał, że miało być to przełozone na poniedziałek, stwierdził, że już by mnie tytaj nie było, że wystarczylo by kichnięcie i było by po wszstkim...
cały czas leżałam załamana, bo ciągle mi ciekło, położne pocieszały mnie, że płyn jest wymieniany na bieżąco więc maluszki nie zostaną całkiem bez płynu. Co dzień mierzyli CRP czy czasem nie wzrasta... utrzymywało się na poziomie 19-10 (tak skakało) po tygodniu ordynator wziął mnie na badanie. Siedziałam na fotelu... usłyszałam "rozwarcie na ok 1,5cm, błony płodowe uwypuklone do pochwy) zrobiło mi się słabo, podjęli szybka decyzję i mimo, że nie byłam na czczo wzięli mnie na salę operacyjna i założyli 2-gi szew. Tym razem jak leżałam z cewnikiem po zabiegu nie czułam żadnego "cieknięcia" wieczorem przyszedł lekarz i powiedział, że tym razem nie zauważył żadnych wycieków, że chyba się "zaślepiło"... cały czas powtarzał mi że sytuacja jest bardzo ciezka i toczymy dramatyczną walkę.
Cieszyłam się, że juz nic mi nie odpływa, ale znów dostałam młotem w łeb... wyniki CRP po założeniu 2-giego szwu 42. Cała noc nerwów... pobranie krwi na drugi dzień.... cały dzień czekania i modlenia się żeby spadło... wynik CRP 90. Totalna zalamka... przyszedł lekarz, dostałam inne silniejsze antybiotyki... leciały mi 3 kroplówki na raz... kolejny dzień... CRP 90.7.
W poniedziałek przyszedł ordynator i powiedział, że jak CRP nie spadnie będziemy musieli się poddać z walki o maluszki. Badali mnie co dzień, wyniki zaczęły sie poprawiać, i tak minął kolejny tydzień... na weekend dostałam obfitych uplawów takich czerwonawych, ale mowili, że może to być po badaniu bo lekarz sprawdzał ten 2-gi szew... usłyszałam, że sie bardzo ładnie trzyma... po weekendzie zrobili USG. Okazało się, że jeden z chłopców ma zmniejszona ilość płynu owodniowego... i znów nerwy i totalna załamka... no i przyszedł wtorek 30 października... rano ordynator wzią mnie do badania, żeby zobaczyć czy widac odpływanie płynu owodniowego... jak tylko wsadził mi wziernik sama poczułam, że coś kapie... powiedział, że szew wygląda bardzo ładnie , ale że widać sączenie się płynu. mówił, że można z tym wyleżec nawet miesiąć więc żebym wracała do łóżka i jak najmniej sie ruszała... położyłam sie... po godzinie strasznie zaczęły mnie bolec plecy... myślałam że to może po 3 tygodniowym leżeniu... bolały coraz mocniej, poszłam po tabletkę przeciwbólową... zacząć mnie bolec brzuch.... i nagle zaczęło tak boleć... położnie stwierdziły, że to skórcze, mimo że brzuch miałam miękki i szybko wywiozły mnie na porodówke.... w sali zebrało sie kilku lekarzy, badali mnie 3 razy i w końcu ordynator powiedział, że chyba przegraliśmy ta walkę. Spytał się czy chcę rodzic naturalnie czy przez cc. Spytałam się co on by zrobił na moim miejscu. Odpowiedział, że myśli, że przez cc ponieważ wtedy sa większe szanse na ocalenie maluszków (to był 23w6d) i że jak tyle walczyliśmy, żebyśmy walczyli juz do końca. Zgodziłam się, a póxniej wszystko potoczyło się już bardzo szybko...
To tak w baaaardzo wielkim skrócie.
Dziewczyny uważajcie na siebie... leżcie, odpoczywajcie i dbajcie o siebie. Niczego nie bagatelizujcie.