W samochodzie podłożyłam sobie komin (szalik) pod tyłek, moją futrzaną kamizelkę, rozłożyłam siedzenie i tak sobie jechaliśmy. Wózek na żywo wcale mi się aż tak nie podoba. Zrezygnowałam z niego.
Mój gin nie mówił nawet, że mam leżeć. Już mnie ten człowiek zaczyna powoli irytować. W zasadzie nie powoli, a szybko. Bo nie raczył nawet oddzwonić ani odp na smsa a okazało się, że wcale jeszcze nigdzie nie wyjechał. Wczoraj zadzwoniłam do rejestracji żeby spytać położnej kiedy ten gin wróci, bo nie wiem co robić. Okazało się, że wyjeżdża dopiero w czwartek i , dała mi go do telefonu.. gin stwierdził, że zapisze mnie na wizytę na poniedziałek lub wtorek. Tyle, że ostatnią wizytę miałam 30.01 . Zawsze co tydzień jeździłam, a teraz kiedy szyjka jest w najgorszym stanie (no najkrótsza) to karze mi przyjechać 9/10 lutego.. A 12.02 mam normalną wizytę. Jak z nim rozmawiałam to stwierdził, że "jeszcze trochę z tym pochodzę" . Najpierw twierdził, że daje mi 2-3tygodnie. Teraz, że jeszcze trochę z tym pochodzę. Nie rozumiem co to znaczy jeszcze trochę. Albo dłużej niż te 3tygodnie (tylko po cholerę mnie wtedy straszył) , albo te trochę to wg niego 2-3 tyg. i nie robi na nim wrażenia, że to będzie 34/35 tc. Fakt, że wtedy dzidzia już sama funkcjonuje.. ale to nie znaczy, że ma mnie zostawić na pastwę losu i mam urodzić wcześniej niż choćby ten 37tc gdzie ciążę uważa się za donoszoną. Z jednej strony bardzo bym chciała mieć to już za sobą, mieć maluszka w domu. Jak urodzi się w 35tc to będzie sam oddychał itd. Mówię sobie, że nic mu nie grozi wtedy. Z drugiej boję się czy ja rzeczywiście dotrwam do tego 35tc.
Jeden lekarz mówi tak, drugi tak.. a ja jak idiotka nie wiem już kogo słuchać.
W takich kryzysowych momentach nachodzi mnie refleksja nad kolejnym dzieckiem. Jeśli teraz mam problemy z szyjką to w drugiej ciąży wystąpią też. Nigdy nie chciałam jednego dziecka. Zawsze marzyła mi się trójka. Ale nie wyobrażam sobie przechodzić tego koszmaru kolejny raz