KaJa8414
Fanka BB :)
- Dołączył(a)
- 1 Grudzień 2013
- Postów
- 7 247
Pora na mnie...
Termin wg OM miałam na 11-go. Tydzień wcześniej zauważyłam brunatne upławy na wkładce, więc sądziłam, że to czop. I tak tydzień czasu "przygotowywałam się" do porodu. Przyszedł 11-sty a mnie w nocy pobolewał brzuch jak na @, ale luzik, śpimy. Ok 7 rano obudziły mnie skurcze, większość z nich dało się przekimać. Były dosyć regularne, co 15 minut i tak do 10, potem na 4 godziny wszystko ucichło, a ja czułam się zawiedziona. Ok 14 skurcze znowu się pojawiły, z tym, że mocniejsze, ale zupełnie nieregularne i rzadkie. I tak przechodziłam do wieczora. M wrócił ok. 20, mówię jaka sprawa, ale że chyba nic z tego nie będzie. Aczkolwiek cały dzień miałam zlew śluzu i to właśnie okazał się ów czop.
Ok 21 skurcze już się na tyle nasiliły, ale chodziłam po mieszkaniu , a łzy leciały mi same. Zero regularności. Skurcze były od 7 do 40 minut. W końcu M wziął kartkę i zaczęliśmy spisywać częstotliwość i długość skurczy. Po północy skurcze były regularne co 5-7 minut, więc decyzja jedziemy do szpitala.
Na IP papierki, kazali mi się przebrać i dopiero na oddziale zbadał mnie lekarz, zrobił USG, podłączyli pod KTG. Lekarz zapytał czy to ma być poród rodzinny, jeśli tak to tata może jechać do domu bo tu jeszcze nic z tego nie będzie i ewentualnie zadzwonią po M. Miałam 1,5 cm rozwarcia (od 32 tc). Z USG dowiedziałam się, że malutki jest w najlepszej możliwej pozycji do porodu, że jest bardzo nisko główka. Położyli mnie sama na sale...na szczęście, że samą, bo chociaż mogłam po swojemu znosić ból. Ok 4 nad ranem ból nie do wytrzymania, zawołałam położną, czy można cokolwiek na uśmierzenie chociaż częściowe bólu. Skurcze miałam co 5 minut i były nie do wytrzymania. Poszłam wziąć prysznic, ale niewiele to pomogło, a nic co mogłoby mi choć chwilowo uśmierzyć ból nie dostałam...a po zbadaniu rozwarcie dalej 1,5 cm.
O 8 po obchodzie lekarz zawołał mnie na badanie. Usłyszałam jak komendę...proszę się spakować i na trakt porodowy, 4 cm rozwarcia. Dobrze, że mama zdążyła do szpitala, bo M utknął i dojechał później. Spakowała mnie a ja poszłam zgięta w pół na trakt.
Tam oczywiści KTG, po czym za jakiś czas przychodzi lekarz i pyta czy będę teraz próbować rodzić czy cc, bo w nocy jak i teraz KTG jest brzydkie i tętno spada. Odpowiedziałam retorycznie mu czy mam jakieś wyjście przy 4 cm? Decyzja cc, przygotowała mnie położna i jedziemy na sale. Spojrzałam na zegarek była 9.15. Na sali był już cały zespół, anestezjolog mnie wypytał o uczulenia, wagę, wzrost itp i podał znieczulenie w kręgosłup...akurat podczas skurczu.
Pytał mnie co jakiś czas czy czuje nogi, mrowienie, ciepło i czy mogę podnieść do góry. No i niby podnieść do góry nie mogłam, więc zaczęli ciąć. I tu nie miła niespodzianka...wszystko czułam. Krzyknęłam tylko, że czuje, dostałam maseczkę na twarz, film mi się urwał, niestety nie przywitałam mojego Synusia...bo spałam. Po cc dopiero o 10.30 trafiłam na sale, bo jeszcze były problemy. Straciłam trochę krwi.
Ocknęłam się, łzy leciały mi jak groch w mega tempie (nie sądziłam, że aż tak szybko mogą lecieć), a ja tylko lekko odchylałam głowę na boki, żeby spływały po policzkach.
Było mi bardzo trudno cokolwiek powiedzieć i pamiętam tylko, że ledwo wymamrotałam "gdzie mój Syn?" Położna odpowiedziała, że już czeka na mnie na sali. Zapytałam "zdrowy?" Odp , że tak i nic już więcej nie pamiętam.
Nigdy jeszcze do tej pory płynące po policzkach łzy nie były tak przyjemne jak wtedy.
Termin wg OM miałam na 11-go. Tydzień wcześniej zauważyłam brunatne upławy na wkładce, więc sądziłam, że to czop. I tak tydzień czasu "przygotowywałam się" do porodu. Przyszedł 11-sty a mnie w nocy pobolewał brzuch jak na @, ale luzik, śpimy. Ok 7 rano obudziły mnie skurcze, większość z nich dało się przekimać. Były dosyć regularne, co 15 minut i tak do 10, potem na 4 godziny wszystko ucichło, a ja czułam się zawiedziona. Ok 14 skurcze znowu się pojawiły, z tym, że mocniejsze, ale zupełnie nieregularne i rzadkie. I tak przechodziłam do wieczora. M wrócił ok. 20, mówię jaka sprawa, ale że chyba nic z tego nie będzie. Aczkolwiek cały dzień miałam zlew śluzu i to właśnie okazał się ów czop.
Ok 21 skurcze już się na tyle nasiliły, ale chodziłam po mieszkaniu , a łzy leciały mi same. Zero regularności. Skurcze były od 7 do 40 minut. W końcu M wziął kartkę i zaczęliśmy spisywać częstotliwość i długość skurczy. Po północy skurcze były regularne co 5-7 minut, więc decyzja jedziemy do szpitala.
Na IP papierki, kazali mi się przebrać i dopiero na oddziale zbadał mnie lekarz, zrobił USG, podłączyli pod KTG. Lekarz zapytał czy to ma być poród rodzinny, jeśli tak to tata może jechać do domu bo tu jeszcze nic z tego nie będzie i ewentualnie zadzwonią po M. Miałam 1,5 cm rozwarcia (od 32 tc). Z USG dowiedziałam się, że malutki jest w najlepszej możliwej pozycji do porodu, że jest bardzo nisko główka. Położyli mnie sama na sale...na szczęście, że samą, bo chociaż mogłam po swojemu znosić ból. Ok 4 nad ranem ból nie do wytrzymania, zawołałam położną, czy można cokolwiek na uśmierzenie chociaż częściowe bólu. Skurcze miałam co 5 minut i były nie do wytrzymania. Poszłam wziąć prysznic, ale niewiele to pomogło, a nic co mogłoby mi choć chwilowo uśmierzyć ból nie dostałam...a po zbadaniu rozwarcie dalej 1,5 cm.
O 8 po obchodzie lekarz zawołał mnie na badanie. Usłyszałam jak komendę...proszę się spakować i na trakt porodowy, 4 cm rozwarcia. Dobrze, że mama zdążyła do szpitala, bo M utknął i dojechał później. Spakowała mnie a ja poszłam zgięta w pół na trakt.
Tam oczywiści KTG, po czym za jakiś czas przychodzi lekarz i pyta czy będę teraz próbować rodzić czy cc, bo w nocy jak i teraz KTG jest brzydkie i tętno spada. Odpowiedziałam retorycznie mu czy mam jakieś wyjście przy 4 cm? Decyzja cc, przygotowała mnie położna i jedziemy na sale. Spojrzałam na zegarek była 9.15. Na sali był już cały zespół, anestezjolog mnie wypytał o uczulenia, wagę, wzrost itp i podał znieczulenie w kręgosłup...akurat podczas skurczu.
Pytał mnie co jakiś czas czy czuje nogi, mrowienie, ciepło i czy mogę podnieść do góry. No i niby podnieść do góry nie mogłam, więc zaczęli ciąć. I tu nie miła niespodzianka...wszystko czułam. Krzyknęłam tylko, że czuje, dostałam maseczkę na twarz, film mi się urwał, niestety nie przywitałam mojego Synusia...bo spałam. Po cc dopiero o 10.30 trafiłam na sale, bo jeszcze były problemy. Straciłam trochę krwi.
Ocknęłam się, łzy leciały mi jak groch w mega tempie (nie sądziłam, że aż tak szybko mogą lecieć), a ja tylko lekko odchylałam głowę na boki, żeby spływały po policzkach.
Było mi bardzo trudno cokolwiek powiedzieć i pamiętam tylko, że ledwo wymamrotałam "gdzie mój Syn?" Położna odpowiedziała, że już czeka na mnie na sali. Zapytałam "zdrowy?" Odp , że tak i nic już więcej nie pamiętam.
Nigdy jeszcze do tej pory płynące po policzkach łzy nie były tak przyjemne jak wtedy.