Cześć. Nie wiem czy pamiętacie, ale miałam plan iść do ginekologa na nfz, przybajerować trochę z okresem starań i zdobyć trochę skierowań. Cholera, trafiłam na mocnego zawodnika, chociaż spodziewałam się że będzie łatwiej, bo on pracuje też w klinice leczenia niepłodności w pobliskim dużym mieście.
Zrobił mi tylko usg, pomacał cycki i powiedział- ,,jest pięknie''. Do tego dałam sobie pobrać cytologię, bo nie przyznałam się że miałam w styczniu. Ogólnie dużo mi tłumaczył o magicznym wyluzowaniu i o tym jak malutki obszar podwzgórza w mózgu blokuje zajście. Uważa, że łatwiej się leczy niepłodność ginekologiczne niż psychiatrycznie podwzgórze kobiet, które wpadają w obsesję. I jeśli już coś muszę badać to za pół roku spermę męża, ale nie wcześniej bo szkoda chłopa męczyć.
Ogólnie pan doktor miał dosyć ostre poczucie humoru (skąd pewnie opinia o nim, że cham i prostak, ale jednocześnie ponoć świetny fachowiec i dobrze sobie radzi z trudnymi ciążami). Ja generalnie też nie raz w żartach balansuję na granicy pozwu, więc wyszłam z gabinetu rozbawiona, choć bez tego po co przyszłam.
W tym miesiącu stary nie zamierza strzelać, bo mu się grudniowy termin nie podoba, także zawieszenie broni. Mi też się lepiej żyje bez codziennego patrzenia w kalendarzyk, a że miewam rzeczywiście skłonności do natręctwa myśli i obniżonego nastroju, pomyślałam, że w sumie dłuży urlop od pro-starań tak czy inaczej wyjdzie mi na dobre.