No i kolej na mnie...
W nocy z 11 na 12 września, ok. 2 obudziły mnie skurcze. Zaczęłam liczyć i okazało się, że są co 7 minut. NIe budziłam M tylko czekałam. Niektóre były już nieźle bolesne, do tego dostałam biegunki i latałam do kibelka co chwilę. Około 4 mój M się obudził i tak razem już siedzieliśmy. Od 5 skurcze były coraz częstsze (co 4-5 minut) i bardziej bolesne. Już chcieliśmy jechać, ale potem mnie przeszło na ból krzyża, więc jeszcze czekaliśmy. Zrobiła się 6, wstał Starszak, pojawił się problem co z nim, kto zaprowadzi go do szkoły? Mój M zadzwonił do brata, który przyjechał o 7 więc my zaczęliśmy się zbierać do szpitala. Skurcze były coraz bardziej bolesne, jak mnie jakiś "dopadł" to klękałam na podłodze (a nasz Starszak zdziwiony biedaczek, że to tak bol), ale wydawało mi się, że krótkie. Ok. 7.20 wyjechaliśmy do szpitala, cały czas po drodze miałam skurcze co jakieś 4 minuty. Dotarliśmy na izbę przyjęć, tam trzeba było wypełnić papierki i zabrali mnie na porodówkę. O 8 leżałam już na łóżku na porodówce, a M poleciał szukać fartuszka, bo rodziliśmy razem. Jak wrócił po 15 minutach to stwierdziłam, że mi przeszło, bo miałam raptem 2 kiepskie skurcze. Jednak myliłam się, bo za chwilę zaczęło się od nowa, podłączyli mnie do ktg i dali jeszcze jakieś papierki do wypełnienia, które dałam radę podpisywać między skurczami. O 8.30 przyszła lekarka i mówi, że super, bo mamy już 4-5cm rozwarcia, więc połowa drogi za nami i przebiła mi pęcherz. Dotarło do mnie, że to już i nie ma odwrotu.
Bóle były coraz mocniejsze i częstsze - co 2-3 minuty. Najgorsze było to, że Mały strasznie się pchał i cisnął główką, co bardzo bolało i nie dawało odpoczynku między skurczami. Ogólnie to "trochę" bolało, nie będę ściemniać, wydawało mi się (tak jak ze Starszakiem) że nie dam rady. Ale położńa była bardzo fajna, konkretna babka i dużo jej zawdzięczam. Ona też zadecydowała, że rodzimy bez nacięcia, skoro Mały tydzień temu ważył tylko 2800g. Sama akcja porodowa trwała bardzo krótko (choć nie dla mnie), trochę pokrzyczałam (współczuje dziewczynie, która musiała mnie słuchać, a była jeszcze przed) i o 9.15 SZYMON był już na świecie. Okazało się, że wcale nie jest taki mały, bo ważył 3520g i mierzył 55cm, ale udało się bez nacięcia, choć założyli mi jakieś 2 szwy. Mój M był cały czas ze mnie i stwierdził, że dzielna byłam, choć ja tak nie uważam. Drżały mu ręcę jak przecinał pępowinę, a potem położyli mi Małego na brzuchu i w tym momencie już nic nie było ważne...
W nocy z 11 na 12 września, ok. 2 obudziły mnie skurcze. Zaczęłam liczyć i okazało się, że są co 7 minut. NIe budziłam M tylko czekałam. Niektóre były już nieźle bolesne, do tego dostałam biegunki i latałam do kibelka co chwilę. Około 4 mój M się obudził i tak razem już siedzieliśmy. Od 5 skurcze były coraz częstsze (co 4-5 minut) i bardziej bolesne. Już chcieliśmy jechać, ale potem mnie przeszło na ból krzyża, więc jeszcze czekaliśmy. Zrobiła się 6, wstał Starszak, pojawił się problem co z nim, kto zaprowadzi go do szkoły? Mój M zadzwonił do brata, który przyjechał o 7 więc my zaczęliśmy się zbierać do szpitala. Skurcze były coraz bardziej bolesne, jak mnie jakiś "dopadł" to klękałam na podłodze (a nasz Starszak zdziwiony biedaczek, że to tak bol), ale wydawało mi się, że krótkie. Ok. 7.20 wyjechaliśmy do szpitala, cały czas po drodze miałam skurcze co jakieś 4 minuty. Dotarliśmy na izbę przyjęć, tam trzeba było wypełnić papierki i zabrali mnie na porodówkę. O 8 leżałam już na łóżku na porodówce, a M poleciał szukać fartuszka, bo rodziliśmy razem. Jak wrócił po 15 minutach to stwierdziłam, że mi przeszło, bo miałam raptem 2 kiepskie skurcze. Jednak myliłam się, bo za chwilę zaczęło się od nowa, podłączyli mnie do ktg i dali jeszcze jakieś papierki do wypełnienia, które dałam radę podpisywać między skurczami. O 8.30 przyszła lekarka i mówi, że super, bo mamy już 4-5cm rozwarcia, więc połowa drogi za nami i przebiła mi pęcherz. Dotarło do mnie, że to już i nie ma odwrotu.
![szok :szok: :szok:](https://www.babyboom.pl/forum/styles/default/xenforo/smilies/square/shocked.gif)