Zaczęło się na własne życzenie. Tak bardzo nie chciałam kroplówki z oksytocyną, że jak tylko dostałam zastrzyki „uczuleniem hormonalnym” zaczęłam kombinować masaż sutków. I się udało. Skurcze co osiem minut, Strzyga pod sufitem z radości.
Tylko, że takie skurcze (coraz bardziej bolesne) trwały od 17-stej do 5-tej rano. Położna kazała mi się położyć spać, bo jeszcze dużo „pracy przede mną”, ale nie mogłam usnąć – raz, że stres, dwa, że skurcze były na tyle bolesne, że mnie wybudzały. Cały czas był ze mną P.. Niby wirtualnie, ale rozmowa z nim uspokajała. O piątej, położna zbadała mnie, powiedziała, ze 4 cm rozwarcia i jeszcze mam czas, ale za godzinę mogę ściągnąć P. Nie posłuchałam, ściągnęłam go natychmiast, bo stwierdziłam, ze mam dosyć męczenia się samej, że boli jak diabli i, że ja potrzebuje wsparcia teraz, a nie za godzinę.
Potem było tylko ciekawiej.
Na początku jeszcze było mi do śmiechu, dyskutowałam z położnymi (o ósmej rano zmienił się personel i p. Mariola poszła do domu, a przejęła mnie p. Krysia), pojawiła się Ciocia P., która w sumie była już do konca porodu. Położne śmiały się, że P. za mną nie nadąża, bo łapał mnie skurcz, on pytał jak mi pomóc, a ja już byłam na drugim końcu sali, żeby go rozchodzić.
Około 10 skurcze zaczęły się naprawdę nasilać. Szły jednocześnie z krzyża i podbrzusza, tworząc jeden wielki krąg bólu. Za każdym kolejnym nadchodzącym stawałam jak słup soli, szkliły mi się oczy i piszczałam: „Nie, nie, nie… To się znowu dzieję, błagam, ja już nie dam rady…”. Tymczasem rozwarcie nie postępowało, doszło w wielkich bólach do 6 cm i cisza. P. Krysia zaproponowała czopki, żeby zmiękczyć szyjkę i przyspieszyć rozwieranie. Dopytałam o skutki (jeszcze byłam w stanie) i zgodziłam się. Dwie godziny później było 8 cm, ale bardzo twarda szyjka – mój strach i próby hamowania skurczy sprawiały, ze nie mogły się rozluźnić mięśnie.
Byłam już bardzo wymęczona, ale nie chciałam pić ani jeść. P. Krysia dała mi czekoladkę, która wydawała mi się najgorszym świństwem, jakie w życiu widziałam, bo było mi po niej niedobrze i jeszcze bardziej sucho w ustach. Kazała P., żeby nakarmił mnie bananem. P. bardzo się starał, a ja bardzo się broniłam. Płakałam, że nie mogę, nie chcę, otwierałam usta tak, żeby co najwyżej między wargi wszedł czubeczek, bo się bałam, ze jak otworzę szerzej, to wpakuje mi całego tego banana. Dostałam jeszcze przesłodzoną herbatę, która trochę pomogła i nawet smakowała, ale którą zwróciłam.
Pytałam:
„-Dlaczego to nie działa?
- Co, Kochanie?
- Ja!!!”
„ - Co ze mnie za matka, skoro nie umiem nawet urodzić dziecka?!”
Jedyne co dawało jakąś ulgę to prysznic. W pewnym momencie już nie dawałam się stamtąd wyciągnąć. P. kazał mi wstawać, wychodzić, a ja złościłam się tylko i rozpaczałam, że dlaczego każe mi wyjść, skoro tu jest trochę lżej. Przy ostatnim prysznicu musiał mnie podnosić, bo nie mogłam ustać na nogach, płakałam, że straciłam władzę w nogach, że nie mogę chodzić.
W międzyczasie dostałam zastrzyk, który miał ruszyć do końca rozwarcie. Każdego, kto pojawił się na Sali porodowej błagałam, żeby coś zrobił, pomógł mi. Nie zgodziłam się jednak na oksytocynę (ja tego nie pamiętam – usłyszałam od P.). A parte nie nadchodziły…
Strzyga się złamała. Ta dzielna, uparta baba, która była przekonana, że chce rodzić naturalnie, krzyczała, żeby zrobić jej cesarkę, bo nie da rady. P. poszedł do położnych i P. Krysia stwierdziła, że jeszcze raz mnie zbada. Nie zgodziłam się, miałam dość, bałam się, wszystko mnie bolało, a wiedziałam, że badanie będzie boleć jeszcze bardziej. Mimo wszystko posadzili mnie na fotel. Okazało się, że rozwarcie jest pełne. P. kazał mi podać oksytocynę wbrew mojej woli, ale najpierw podali mi dożylnie glukoze, bo już nie było ze mną kontaktu. Nie mogłam otworzyć oczu, nie chciałam odpowiadać.
Zawołali lekarza, żeby wyraził zgodę na oksy. To był błąd. Lekarz wydarł się na mnie, że co ja sobie wyobrażam, ze to jest poród, a nie moje widzimisie, że mam się zachowywać. Na kroplówkę zezwolił, ale stanął w drugim końcu Sali i komentował złośliwie i chamsko, co strasznie mnie rozkojarzyło i denerwowało. Dodatkowo dostałam tlen, żeby mnie ocucić, bo glukoza niewiele dała. Parte zaczęły się niemal natychmiast po podłączeniu kroplówki. Ból był zupełnie inny, dał nad sobą panować. Każde parcie to był jeden wielki wizg, bo z jednej strony bolało, z drugiej czułam, ze ten krzyk mi pomaga. Nie czułam jednak, żeby Mały się przesuwał. Spytałam, ile główki wyszło. Usłyszałam kolejny genialny komentarz lekarza „Jakie parcie, tyle wyszło.” Kazałam go wyrzucić z Sali, znowu się na mnie wydarł. Nie wyszedł, przy kolejnym skurczu usłyszałam, ze mówi do pielęgniarki od noworodków, że ja sobie mogę gadać, ze nie ma tego na piśmie, więc jakby nie istniało.
Skupiłam się na P. Krysi. Powiedziała, że jeśli teraz nie dam rady, będzie musiała mnie naciąć, bo nie wypycham Małego, a skacze tętno. Nie wiem, jakim cudem, ale na trzech parciach, nie oddychając, bo zabronili mi krzyczeć, żeby „nie osłabiać” urodziłam główkę. Potem jeszcze jeden i mały wydostał się całkiem. Był siny, dwukrotnie owinięty pępowiną (na szyjce i na udzie), ale oddychał i krzyczał. Okazało się, że nieskuteczne parcie to nie była moja wina. To pępowina ciągnęła go do góry i podduszała. Dali mi go natychmiast na brzuch, a do mnie dotarło, że przez ostatnie dwie godziny porodu mogłam go zabić swoim brakiem współpracy. Płakałam i przepraszałam najpierw jego, potem wszystkich dookoła, poza tym cholernym lekarzem.
Jeszcze mnie obejrzeli – drobne pęknięcie – jeden szew, zeszyli i koszmar się skończył
Mały przyssał się do mnie i nie chciał puścić przez bite dwie godziny „pierwszego kontaktu”. Zaraz po porodzie wróciły mi siły. Wstałam z drobną pomocą P., sama wzięłam prysznic. bez problemu usiadłam. Oddali nam Tymka, okazało się, że ma 60 cm i waży 3850.
Na drugi dzień brałam prysznic i z niedowierzaniem patrzyłam na swoje stopy – były sinofioletowe. Zastanawiałam się, jak bardzo musiałam być niedotleniona. Temat wyszedł później w rozmowie z P. Okazało się, że pod prysznicem usiadłam w kucki i nie dałam się ruszyć, a krew nie dopływała i stopy siniały, drętwiały itp. Tak oto wyjaśniła się zagadka tego, że koniecznie chciał mnie stamtąd wyciągnąć i mojej „utraty władzy w nogach”.
I jeszcze jedno…
Teraz, po tygodniu rozmów z położnymi, P., rodziną itp. już mi trochę mija, ale na początku jedyne co czułam odnośnie porodu to wstyd i pogarda dla samej siebie. Oni mówili, ze byłam dzielna, ja miałam wizję, że mogłam zabić swoje dziecko, że nie dałam rady, byłam zbyt słaba, zbyt mało wytrzymała, samolubna i do niczego. Za każdym razem, gdy patrzyłam na Tymka miałam ochotę płakać, bo pod koniec nie interesowało mnie nic, tylko, żeby przestało boleć…
A taka byłam pewna siebie…
Ale jest. Żyje, patrzy na mnie tymi granatowymi oczkami i marszczy nosek… I chociaż wolałabym nie pamiętać porodu, wiem, że żaden ból nie jest za duży, jeśli jest ceną za jego życie.
P.S. Co do lekarza – piszę skargę.