reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

reklama

Nasze porody (bez komentarza)

Livastrid no i dałaś nam dowód, że każdy poród jest inny. Opisy bardzo mi się podobają: jasno i konkretnie. Tak sobie myślę, (na podstawie opisów )że Ty chyba doskonale pasujesz do tych skandynawskich klimatów:-) Równa babeczka z Ciebie. Bez zbędnych emocji - dokładnie tyle ile trzeba.

Bo ja to jestem zakochana w skandynawskich klimatach...Dla mnie tam jest 1000 miejsc na wymarzone wakacje.
 
reklama
ojej, przezycie rzeczywiście musiało być okropne, gdy mała nie zapłakała.

A przy I-ym porodzie chyba mocno bolało, co? No bo taakie pękniecie musiało cholernie boleć?
 
krupka wlasnie nie bolalo szczegolnie, potwornie szczypalo raczej, poszedl zwieracz zewnetrzny, pociapana bylam cala w srodku, jakby ktos granat wsadzil o opuchnieciu potem nie wspominam:dry:.


Dorotka dlatego tu mieszkam ;) dla mnie tez jest tu 1000 miejsc i mam nadzieje, ze je wszystkie zalicze :laugh2:
 
Zaczęło się na własne życzenie. Tak bardzo nie chciałam kroplówki z oksytocyną, że jak tylko dostałam zastrzyki „uczuleniem hormonalnym” zaczęłam kombinować masaż sutków. I się udało. Skurcze co osiem minut, Strzyga pod sufitem z radości.

Tylko, że takie skurcze (coraz bardziej bolesne) trwały od 17-stej do 5-tej rano. Położna kazała mi się położyć spać, bo jeszcze dużo „pracy przede mną”, ale nie mogłam usnąć – raz, że stres, dwa, że skurcze były na tyle bolesne, że mnie wybudzały. Cały czas był ze mną P.. Niby wirtualnie, ale rozmowa z nim uspokajała. O piątej, położna zbadała mnie, powiedziała, ze 4 cm rozwarcia i jeszcze mam czas, ale za godzinę mogę ściągnąć P. Nie posłuchałam, ściągnęłam go natychmiast, bo stwierdziłam, ze mam dosyć męczenia się samej, że boli jak diabli i, że ja potrzebuje wsparcia teraz, a nie za godzinę.

Potem było tylko ciekawiej.

Na początku jeszcze było mi do śmiechu, dyskutowałam z położnymi (o ósmej rano zmienił się personel i p. Mariola poszła do domu, a przejęła mnie p. Krysia), pojawiła się Ciocia P., która w sumie była już do konca porodu. Położne śmiały się, że P. za mną nie nadąża, bo łapał mnie skurcz, on pytał jak mi pomóc, a ja już byłam na drugim końcu sali, żeby go rozchodzić.

Około 10 skurcze zaczęły się naprawdę nasilać. Szły jednocześnie z krzyża i podbrzusza, tworząc jeden wielki krąg bólu. Za każdym kolejnym nadchodzącym stawałam jak słup soli, szkliły mi się oczy i piszczałam: „Nie, nie, nie… To się znowu dzieję, błagam, ja już nie dam rady…”. Tymczasem rozwarcie nie postępowało, doszło w wielkich bólach do 6 cm i cisza. P. Krysia zaproponowała czopki, żeby zmiękczyć szyjkę i przyspieszyć rozwieranie. Dopytałam o skutki (jeszcze byłam w stanie) i zgodziłam się. Dwie godziny później było 8 cm, ale bardzo twarda szyjka – mój strach i próby hamowania skurczy sprawiały, ze nie mogły się rozluźnić mięśnie.

Byłam już bardzo wymęczona, ale nie chciałam pić ani jeść. P. Krysia dała mi czekoladkę, która wydawała mi się najgorszym świństwem, jakie w życiu widziałam, bo było mi po niej niedobrze i jeszcze bardziej sucho w ustach. Kazała P., żeby nakarmił mnie bananem. P. bardzo się starał, a ja bardzo się broniłam. Płakałam, że nie mogę, nie chcę, otwierałam usta tak, żeby co najwyżej między wargi wszedł czubeczek, bo się bałam, ze jak otworzę szerzej, to wpakuje mi całego tego banana. Dostałam jeszcze przesłodzoną herbatę, która trochę pomogła i nawet smakowała, ale którą zwróciłam.

Pytałam:
„-Dlaczego to nie działa?
- Co, Kochanie?
- Ja!!!”

„ - Co ze mnie za matka, skoro nie umiem nawet urodzić dziecka?!”

Jedyne co dawało jakąś ulgę to prysznic. W pewnym momencie już nie dawałam się stamtąd wyciągnąć. P. kazał mi wstawać, wychodzić, a ja złościłam się tylko i rozpaczałam, że dlaczego każe mi wyjść, skoro tu jest trochę lżej. Przy ostatnim prysznicu musiał mnie podnosić, bo nie mogłam ustać na nogach, płakałam, że straciłam władzę w nogach, że nie mogę chodzić.

W międzyczasie dostałam zastrzyk, który miał ruszyć do końca rozwarcie. Każdego, kto pojawił się na Sali porodowej błagałam, żeby coś zrobił, pomógł mi. Nie zgodziłam się jednak na oksytocynę (ja tego nie pamiętam – usłyszałam od P.). A parte nie nadchodziły…

Strzyga się złamała. Ta dzielna, uparta baba, która była przekonana, że chce rodzić naturalnie, krzyczała, żeby zrobić jej cesarkę, bo nie da rady. P. poszedł do położnych i P. Krysia stwierdziła, że jeszcze raz mnie zbada. Nie zgodziłam się, miałam dość, bałam się, wszystko mnie bolało, a wiedziałam, że badanie będzie boleć jeszcze bardziej. Mimo wszystko posadzili mnie na fotel. Okazało się, że rozwarcie jest pełne. P. kazał mi podać oksytocynę wbrew mojej woli, ale najpierw podali mi dożylnie glukoze, bo już nie było ze mną kontaktu. Nie mogłam otworzyć oczu, nie chciałam odpowiadać.

Zawołali lekarza, żeby wyraził zgodę na oksy. To był błąd. Lekarz wydarł się na mnie, że co ja sobie wyobrażam, ze to jest poród, a nie moje widzimisie, że mam się zachowywać. Na kroplówkę zezwolił, ale stanął w drugim końcu Sali i komentował złośliwie i chamsko, co strasznie mnie rozkojarzyło i denerwowało. Dodatkowo dostałam tlen, żeby mnie ocucić, bo glukoza niewiele dała. Parte zaczęły się niemal natychmiast po podłączeniu kroplówki. Ból był zupełnie inny, dał nad sobą panować. Każde parcie to był jeden wielki wizg, bo z jednej strony bolało, z drugiej czułam, ze ten krzyk mi pomaga. Nie czułam jednak, żeby Mały się przesuwał. Spytałam, ile główki wyszło. Usłyszałam kolejny genialny komentarz lekarza „Jakie parcie, tyle wyszło.” Kazałam go wyrzucić z Sali, znowu się na mnie wydarł. Nie wyszedł, przy kolejnym skurczu usłyszałam, ze mówi do pielęgniarki od noworodków, że ja sobie mogę gadać, ze nie ma tego na piśmie, więc jakby nie istniało.

Skupiłam się na P. Krysi. Powiedziała, że jeśli teraz nie dam rady, będzie musiała mnie naciąć, bo nie wypycham Małego, a skacze tętno. Nie wiem, jakim cudem, ale na trzech parciach, nie oddychając, bo zabronili mi krzyczeć, żeby „nie osłabiać” urodziłam główkę. Potem jeszcze jeden i mały wydostał się całkiem. Był siny, dwukrotnie owinięty pępowiną (na szyjce i na udzie), ale oddychał i krzyczał. Okazało się, że nieskuteczne parcie to nie była moja wina. To pępowina ciągnęła go do góry i podduszała. Dali mi go natychmiast na brzuch, a do mnie dotarło, że przez ostatnie dwie godziny porodu mogłam go zabić swoim brakiem współpracy. Płakałam i przepraszałam najpierw jego, potem wszystkich dookoła, poza tym cholernym lekarzem.

Jeszcze mnie obejrzeli – drobne pęknięcie – jeden szew, zeszyli i koszmar się skończył

Mały przyssał się do mnie i nie chciał puścić przez bite dwie godziny „pierwszego kontaktu”. Zaraz po porodzie wróciły mi siły. Wstałam z drobną pomocą P., sama wzięłam prysznic. bez problemu usiadłam. Oddali nam Tymka, okazało się, że ma 60 cm i waży 3850.

Na drugi dzień brałam prysznic i z niedowierzaniem patrzyłam na swoje stopy – były sinofioletowe. Zastanawiałam się, jak bardzo musiałam być niedotleniona. Temat wyszedł później w rozmowie z P. Okazało się, że pod prysznicem usiadłam w kucki i nie dałam się ruszyć, a krew nie dopływała i stopy siniały, drętwiały itp. Tak oto wyjaśniła się zagadka tego, że koniecznie chciał mnie stamtąd wyciągnąć i mojej „utraty władzy w nogach”.

I jeszcze jedno…

Teraz, po tygodniu rozmów z położnymi, P., rodziną itp. już mi trochę mija, ale na początku jedyne co czułam odnośnie porodu to wstyd i pogarda dla samej siebie. Oni mówili, ze byłam dzielna, ja miałam wizję, że mogłam zabić swoje dziecko, że nie dałam rady, byłam zbyt słaba, zbyt mało wytrzymała, samolubna i do niczego. Za każdym razem, gdy patrzyłam na Tymka miałam ochotę płakać, bo pod koniec nie interesowało mnie nic, tylko, żeby przestało boleć…

A taka byłam pewna siebie…

Ale jest. Żyje, patrzy na mnie tymi granatowymi oczkami i marszczy nosek… I chociaż wolałabym nie pamiętać porodu, wiem, że żaden ból nie jest za duży, jeśli jest ceną za jego życie.

P.S. Co do lekarza – piszę skargę.
 
Liv o jaaa, jakie różne porody. Ja poproszę ten drugi :tak:
A co do skandynawii to mi tam za zimno i klimatycznie i mentalnie:tak:



Strzyga czekałam na opis Twojego porodu. Ale się działo, jak w filmie ;-), ale dzilena byłaś niezmiernie. Nie mogłaś wiedzieć o owinięciu pępowiną, a nawet gdybys wiedziała to nikt nit wymaga od Ciebie logicznego myślenia, gdy Ty jesteś kulą bólu. Dobrze, że P był z Tobą, to kawał dobrego chłopa :tak:. Gratuluję!
 
Ostatnia edycja:
Wszystko zaczęło się 20.01.2012 r. jak Strzyga usłyszała, że ma mieć podłączoną za 3 dni kroplówkę. Tak się tego wystraszyła, że spróbowała masażu sutków... ledwo zaczęła i pojawiły się skurcze ok. 17:00. Były słabe i w dużych odstępach czasu, więc poszedłem do domu zjeść coś, odświeżyć się itd., a jakby się miała akcja rozwinąć to wtedy dopiero do szpitala na poród.

W domu mój brat z dwoma kolegami już urządził before pępkowe. Akcja się nie posuwała, więc skusiłem się na jedno piwko. Położna kazała się Strzydze przespać i wypocząć, ale ta nie mogła zasnąć, a ja z nią. Całą noc przegadaliśmy na gadu-gadu zastanawiając się "czy to już?". O 4:45 przyszedł skurcz morderca i telefon od Strzygi, żebym jednak przyszedł. Byłem już dość mocno zmęczony więc postanowiłem poszukać sklepu z energetykami. Mamy tylko jeden sklep całodobowy w mieście, a o 5 rano to raczej inne sklepy pozamykane.

Na szczęście niedaleko szpitala o 5 jednak był otwarty sklep więc kupiłem 3 tigery, sucharki, biszkopty i banany. O 5:05 byliśmy już na sali porodowej podłączeniu pod KTG i poród się oficjalnie rozpoczął. Skurcz morderca okazał się być w zapisie na 30%.

Wszystkie informacje ze szkoły rodzenia oczywiście, dziwnym trafem zniknęły z naszych pamięci. Tutaj poród, jakieś skurcze, spać się chce niemiłosiernie i co robić? Po wytężonej batalii szarych komórek przypomniało się kołysanie biodrami, masaż i „ściąganie” miednicy i oczywiście chodzenie.

Położna zostawiła nas samych ze stwierdzeniem, że jeszcze „długa droga przed nami”, ale dla pocieszenie powiedziała, że u niej to trwało 2-3h. Nastawieni pozytywnie zaczęliśmy robić to co mogliśmy – aktywnie oczekiwaliśmy na rozwarcie.
W międzyczasie zastanawiałem się czy nie napisać informacji na forum, ale nie udało mi się zalogować przez telefon, więc postanowiłem wysłać SMSa do Alki. Żeby za wcześnie jej nie budzić, poczekałem do 7:52.

O 8:00 nastąpiła zmiana personelu i nowa położna wzięła się do czytania planu porodu. Oho! Zaraz będzie coś nie tak bo ciągle chrząka, jakby chciała coś powiedzieć. Miała zastrzeżenia do pozycji rodzenia. Punkt brzmiał „proszę umożliwić mi rodzenie w pozycji wybranej przeze mnie”, ona rzuciła „ja mam chory kręgosłup, więc będziemy rodzić tak jak ja chcę”. Pierwsze wrażenie zrobiła na mnie takie, że miałem jej powiedzieć „to na ch.. przychodzisz do takiej pracy, a nie na rencie siedzisz”, ale się powstrzymałem.

Cały czas czułem skurcze żołądka i jelit, pewnie ze stresu. Postanowiłem wypić pierwszą puszkę tigera. O matko! Parte! Łazienka tylko dla pacjentek! No to lecę przez pół szpital i przy recepcji udało mi się „urodzić”. Wróciłem jak nowo narodzony na porodówkę.

Przed porodem myślałem sobie, że nie chcę, żeby Strzydze za często zaglądano między nogi, a jak już byliśmy na sali porodowej, to nie mogłem się doczekać następnej informacji o postępie rozwarcia. Mam umysł ścisły i dla mnie powinni co godzinę podawać wynik co do milimetra (np. rozwarcie 5cm 3mm), ale mojej kobiecie już nie tak bardzo się to uśmiechało. A ja niby skąd mam wiedzieć czy poród przebiega prawidłowo i postępuje jak tu od 5 godzin żadnej informacji nie ma, a baba coraz bardziej skarży się na bóle.

W końcu upragnione przeze mnie badanie było ok. 9:45. Położna stwierdziła: 6cm i pęcherz płodowy mocno się napina. 5 min później odeszły wody płodowe i wysłałem kolejne wieści (do teściowej i Alki).

Bóle krzyżowe połączyły się z bólami z brzucha i z każdym następnym skurczem Strzyga miała coraz bardziej załzawione oczy, i coraz mniej godności – zaczynała krzyczeć. Prysznic pomagał na chwilę, a ja ją namawiałem na chodzenie, żeby postępowało rozwarcie.

W łazience już zaczynało być duszno od tych ciągłych pryszniców i bałem się nie zemdleć z braku świeżego powietrza. Na Sali porodowej cieplutko jak w łóżku i spać się chciało coraz bardziej. Oczy zamykały się same, ale spać się nie da, bo Strzyga drze się już w niebogłosy.

Przeczuwałem kryzys 7 cm, ale położna stwierdziła, że „ten cały kryzys to mit”. Niestety miałem rację, kryzys był i to bardzo duży. Strzyga chciała coś na przyśpieszenie porodu (wszystko tylko nie oksytocynę) lub cesarskie cięcie, bo ona już na pewno nie urodzi. Dostała czopki na rozluźnienie szyjki macicy, bo ze stresu i bólu zaczęła twardnieć.

O 12:38 dostałem SMSa od teściowej, jak się sytuacja rozwija. Strzyga się drze pod prysznicem w niebogłosy, ja się duszę od wilgotnego powietrza, jedną ręką polewam Strzydze plecy wodą, a drugą odpisuję teściowej. Nie mam już siły.

Drugi tiger idzie w ruch. Wypiłem i oczy mi się zrobiły jak pięciozłotówki. Znów parte. „bliźniaki ku…”. Znów lecę przez pół szpitala i mam tylko jedną myśl w głowie „oby nie było zajęte”. Dałem radę i wróciłem na porodówkę.

Strzyga lamentuje, że jest wyrodną matką, bo nie może urodzić dziecka. Skurcze już tak dają jej się we znaki, że chce umrzeć. Pyta położnej „dlaczego to nie działa?”, a na pytanie „ale co?” odpowiada „ja”. No i oczywiście do każdego przechodzącego człowieka „proszę pomóż mi, zrób coś”. Do mnie też chyba miała pretensję, że nie chcę pomóc, bo ze łzami w oczach błagała, żebym coś zrobił i wzbudzała we mnie poczucie winy, że nie chcę iść i zrobić awantury o cesarkę. Mi z kolei wydawało się, że wszystko idzie dobrze, bo tętno dziecka było w porządku, rozwarcie postępowało 1 cm na 2,5h.

W końcu położna przy 8 cm rozwarcia zlitowała się nad biedactwem i dała zastrzyk domięśniowy na przyśpieszenie rozwarcia. Ja już czasu nie kontrolowałem, ale podejrzewam, że było to ok. 13.

Skurcze i zmęczenie oczywiście nasilały się dalej. Ja z każdą godziną zapewniałem Strzygę, że to już na pewno końcówka, żeby była silna i da radę urodzić siłami natury, a nie jakieś tam cesarki.

9cm rozwarcia było chyba ok. 14:00, ale jak wspomniałem już nie kontrolowałem czasu. Położna i moja ciotka zauważyły, że ona już traci świadomość, więc postanowiły dać jej banana i mocno słodką herbatę. Ciężko było ją zmusić do najmniejszego gryza lub łyka.

Ostatni prysznic to była masakra, Strzyga dość długo kucała na palcach, bo przynosiło jej to ulgę, a ja tylko widziałem jak jej nogi sinieją i próbowałem nakłonić do zmiany pozycji, a najlepiej wyjścia z pod prysznica. Miała do mnie pretensje, czemu chcę pozbawić ją jedynej rzeczy, która przynosi ulgę. Nie mówiłem jej o sinych nogach, bo nie chciałem jeszcze bardziej stresować. W końcu dała się namówić i wstała z tekstem „ja już nie mogę chodzić” i „nie czuję nóg”.

Wyciągnąłem ją i podtrzymując zaprowadziłem na salę porodową. Widziałem, że już usypiała mimo skurczy i ciężko było się z nią porozumieć. Nie słuchała i nie reagowała na polecenia.

Pomyślałem, że pójdę jednak po położną, żeby coś zrobiła, ale Strzyga błagała, żebym jej nie zostawiał, bo umrze. Nie posłuchałem.

Wpadłem do pokoju położnych i mówię, żeby coś zrobiły, bo ona już nie ma siły i niech jej podadzą glukozę albo coś (na oksytocynę się nie zgadzała), może cesarkę. „Jak Pan ją namówi na badanie to zobaczymy rozwarcie i podejmiemy decyzję”.

Na badanie też się nie chciała zgodzić, więc podjąłem męską decyzję i bez gadania zaciągnąłem ją na fotel, wsadziłem jej nogi w odpowiednie miejsca, podciągnąłem koszulę i naszykowałem do badania. Jest 10 cm! Czuć już główkę! Hurra!

Jeszcze tylko sprawdzimy skurcze, bo Strzyga nie ma w ogóle partych. Okazało się, że skurcze zaczęły słabnąć razem z rodzącą.

Strzyga była tak zmęczona, że podjąłem kolejną decyzję za nią – podłączamy oksytocynę. Położna do końca nie była przekonana, bo wierzyła, że damy radę, ale ja widziałem już tylko zmęczenie. Położyłem Strzygę na łóżku i musiałem jej podnosić tyłek, nogi itd., żeby tam wszystko zamontować do porodu, bo ona sama nie była już w stanie. Podłączyli jej tlen i dali zastrzyk glukozy. Zaraz pojawił się lekarz, który ocenił sytuację i dał zgodę na oksytocynę, bo bez tego nie można było podłączyć kroplówki.

Namawiali ją jeszcze, żeby wstała to by jej pomogło w partych, ale nie była nawet w stanie usiąść, czy nawet przeć w pozycji półsiedzącej (półleżącej?). Nawet położna stwierdziła, że się poświęci i odbierze poród w pozycji stojącej. Nic z tego. W końcu rodziła w pozycji wybranej przez siebie. Leżącej.

Parte przyszły bardzo szybko i jak tylko Strzyga zaczęła przeć, a ja zobaczyłem główkę (a w zasadzie to tylko czubek), to odebrało mi mowę i nie mogłem nic powiedzieć, żadnego słowa wsparcia czy zachęty do lepszego parcia.

Wszystko działo się bardzo szybko, ok. 30 min, a dla mnie dłużyło się jak 2 godziny. Gdzieś z tyłu chamski lekarz, zamiast wypraszać go z sali, miałem go w dupie i wolałem być przy mojej kobiecie i rodzącym się dziecku.

Położna zachęcała Strzygę do parcia twierdząc, że nie chce jej nacinać, a jak nie będzie przeć to nie będzie miała wyjścia. Tętno po woli zaczęło spać i położna rzuciła tylko jeden tekst „ostatni raz, przesz albo tniemy” i ciach! Jest główka bez nacięcia, a za chwilę filetowy ufoludek leży na brzuchu Strzygi. Po urodzeniu łożyska, sprawdzanie obrażeń i okazuje się, że lekkie obtarcia i postanowienie, że jeden szew profilaktycznie nie zaszkodzi.

W tym momencie kompletnie straciłem rozum, przyszedł SMS od Alki czy mały Strzyg pojawił się już na świecie. Odpisałem, że „przed chwilą” i więcej już nie umiałem SMSów napisać. Nie wiedziałem co mam dalej robić, moja rola się już skończyła i nikt nie mówił co będzie dalej. Czy mam informować cały świat, że mój syn jest na świecie, czy robić zdjęcia. Chciałem, żeby go zabrali na szybkie ważenie i mierzenie (tak, tak, ścisły umysł), a później wykorzystać te 2 godziny dla nas. 15:55. Spać mi się odechciało.
 
Ostatnia edycja:
Liv faktycznie dwie różne bajki. ten drugi poród wynagrodził Ci trud pierwszego :)

Strzyga,następny poród przypuszczam że zniesiesz lepiej :) teraz już wiesz jak to wygląda i możesz psychicznie się przygotować.
 
Strzyga bo poród to takie wydarzenie, że nie da się wszystkiego przwidzieć :-) I moim zdaniem dobre przygotowanie do porodu polega właśnie m. in. na tym, żeby nauczyć się akceptować to, że może być inaczej niż się planowało.
A moja koleżanka od noworodków, która była przy bardzo wielu porodach mówi, że to standard, że kobitki nie współpracują a potem przepraszją:-) To normalne bo tylko Ty czujesz co się dzieje a inni, (choćby najlepsi) próbują dopasować każdy poród do standardów i statystyk, a tak się nie da. A ten lekarz to powinien Ciebie przeprosić bo źle ocenił sytuację i zwalił winę na Ciebie. Sadysta piep....y - stał z boku, patrzył jak się ktoś męczy i komentował. Życzę mu, żeby ktoś go dorwał w zaułku i wsadził arbuza do dupy!! Zobaczyłby na jakie parcie go stać!
Jesteś dzielna i już. I to podwójnie bo jeszcze nam szczerze opowiadasz o swoich słabościach (wg Ciebie). Podziwiam!!
 
liv- okropny ten twój pierwszy poród :( ale dzielna byłaś

strzyga- też jestem taka bohaterka, że ja to dam radę i oksy nie będzie itd... zobaczymy.... przestań się obwiniać. super sobie dałaś radę. jest syn na swiecie- jest, czyli mozesz byc z siebie dumna. a lekarz idiota sie wymadrza , ciekawe gdyby tak jemu przyszlo rodzic, kretyn jeden. pisz skarge :)
 
reklama
Do góry