R
Różyczkowa
Gość
No tak, jasne że się w takich sytuacjach nie prowadzi pertraktacji. Też wyszliśmy z domu po prostu jakby niemal na siłę bo co bym miała w pracy powiedzieć, że spóźniłam się bo dziecko nie chciało się ubrać... Mówiąc stanowczość miałam na myśli wydawanie poleceń i czekanie na ich efekt. Czasem nie da się polubownie ale to boli. Zapewne obie strony. Przynajmniej ja mam takie odczucia albo jestem na to za miękkaNo to ja podam taką.
W nosie gęste, zielone gile, wiecie jakie. Wołam, żeby podeszła do odkurzacza, żeby je ściągnąć katarkiem. Wołam raz, cisza. Wołam drugi, odwróciła się i dalej ogląda bajkę. Wołam trzeci, dalej chodź. Olewka.
To co, tłumaczyć, prosić? Nie, był wrzask, ryk i szarpanina, bo podeszłam, złapałam ją w pół i podpięłam do katarka.
W ciągu tygodnia choroby mamy takich sytuacji z katarkiem spokojnie z czterdzieści. Co mam zrobić, żeby nie urazić jej charakteru i nie zepsuć nastroju, bo ona akurat rysuje, a do ust lecą jej smary? Błagać? Oszukać, że będzie jej miło? No ja po prostu łapię i zmuszam do ściągnięcia smarków.
Inny przykład.
Cały tydzień pyta, kiedy jedzie do babci. W sobotę rano przyjeżdża babcia z dziadkiem, a ona ucieka z wrzaskiem, bo nie chce. "Przecież pytałaś kiedy przyjadą..." Ryk. "Przecież zawsze dobrze się bawisz." Ryk. "Babcia na pewno zrobiła ci coś pysznego na obiad!" Wyje. Ja albo mąż, nie zważając na protesty, ubieramy ją, tak, wrzeszczącą i upłakaną i dajemy dziadkowi na ręce. Od razu jest uśmiech, łzy stygną na policzkach, ale dziadek jest cały obcałowany. Co miałabym zrobić, żeby jej nie złamać? Odpuścić i wysłuchiwać płaczu, że dziadkowie pojechali jak idioci bez niej, mimo, że od pięciu dni było mówione, że JAK ZWYKLE w sobotę do nich pojedzie? Tłumaczyłam, zachęcałam, mało mnie nie opluła.
Inna akcja, też się zdarza przynajmniej raz w miesiącu. Jadę na zakupy. Jedziesz ze mną? Nie. Dobra, to ja wychodzę. Zakładam buty, leci do drzwi i wyje, bo też chce. Spoko, weź buty, szalik, itd. Wyje, bo nie chce butów. Bez butów nie idziesz. Nieeeee! To ja idę. Nieeeee! To załóż buty i ubranie na dwór. Nieeeee!
Wychodzę i słyszę jak wrzeszczy, wściekła jak osa. Co miałam robić? Stać i czekać aż jaśnie gwiazda się zdecyduje i zamkną sklep? Wytłumaczyć po raz setny, że nie chodzi się w zimie na bosaka, chociaż ona bardzo dobrze to wie?
Proszę mi wybaczyć, ale tłumaczenie czegoś na logikę trzylatkowi, który ma czasami myślenie jak przeżarty dragami basista heavymetalowej kapeli z lat 70. na tournee po USA, jest w moim pojęciu bez sensu.