Witajcie!
Wczoraj się dowiedziałam od mojej lekarki, że z dzieckiem coś jest nie tak. Od razu ze skierowaniem pojechaliśmy z mężem do szpitala... Wtedy dowiedziałam się, że nawet nie było dziecka... To co widziałam 5 sierpnia było naszym błagalnym ... niczym... cieszyliśmy się z ciałka żółtego. Nie jestem zła na lekarkę, że dała nam nadzieję, że do wczoraj tj. 19.08 cieszyliśmy się obecnością dziecka... Niestety wczoraj w szpitalu lekarz mi uprzytomnił, z nieoficjalnej ostatniej miesiączki to był 11tydzień (3.06 - przez przeprowadzkę nie notowałam w kalendarzyku)... !! 11tydzień, a ja ani kawałeczka mojego dziecka nie widziałam, ani serduszka...
Dzisiaj znów cały dzień w szpitalu... bolesne badanie... nie wiem dlaczego nie można mi niczego włożyć... lekarka poleciła dobrego psychologa, seksuologa
bo nie widziała żadnych zmian chorobowych... Może miałyście tak?
Już wczoraj usłyszałam wyrok, ale dzisiaj się jeszcze łudziłam... nadaremno... Mam skierowanie na zabieg w piątek rano... czekanie w 11tc, gdy nie miałam ani razu krwawienia jest bardzo ryzykowne... Muszę przejść zabieg... boję się. Wczoraj czułam się lepiej, dzisiaj jest źle. Jutro kolejne badania... pod kątem zabiegu...
Pierwsze badanie z 29.07 pokazało puste jajo - dostałam duphaston i folik. Brałam... 5.08 po długim szukaniu już lekarka mówiła o skierowaniu na patologię... aż ujrzała coś pulsującego schowanego w rogu pęcherzyka! mojego skarbeczka... bardzo małego jak na swój tydzień bo 4-5t...
Wczoraj się dowiedziałam, że nie miałam skarbeczka... może mi trochę z tym łatwiej, nie wiem... od wczoraj jakby ręką odjął... przestałam czuć dziecko... przestałam czuć się matką...
Zaczęłam czuć poczucie winy, że nie zrobiłam wystarczająco dużo... Mąż mnie pociesza, że niczego nie mogliśmy lepiej zrobić... dobrze się odżywiałam, cały miesiąc leżałam w domu, brałam leki... nie palę i nie piję alkoholu... Ale to za mało... może zabiłam moje dziecko moją pierwszą myślą... strachem... ale na następny dzień po teście ciążowym już się cieszyłam, ale chyba za mało...
Płaczę z tęsknoty za moim pierwszym maleństwem, cieszyliśmy się z mężem... już mąż wybierał imiona... miał plany...
Stale płaczę... ale chyba od samego początku byłam przygotowana na najgorsze... puste jajo, dziecko za małe jak na swój wiek...
Boję się zabiegu, co będzie później, dzisiejsza wizyta nie dała mi ulgi... lekarka chciała się mnie pozbyć... była zajęta innymi pacjentami, zostawiła mnie samą w gabinecie, nie wiedziałam jak się nazywam... Nie chcę wpaść w depresję, chcę żeby to się skończyło...
Czułam się jedną z marcówek 2014, a teraz znów jestem sama... na forum czułam się dobrze, spełniona, w gronie mi bliskich osób, bo przeżywały to co ja... Miałyśmy jeden wspólny mianownik - nosiłyśmy życie pod sercem...
Mówią stale, że jesteśmy młodzi, że jeszcze dużo przed nami, że będziemy rodzicami... Ale czy po tym można znów kochać? Czy człowiek jest w stanie zapomnieć? Czy ja będę pamiętać moje pierwsze nienarodzone dziecko? Dziecka, którego nie było...
Wśród ludzi się uśmiecham, na chwilę zapominam o mojej stracie... nawet lepiej się czuję w tłumie, niż w zaciszu swojego domu, gdzie stale rozpamiętuję badania... usg... radości... teraz strach... ból... i poniżenie
Poniżenie i wstyd, że nie byłam w stanie urodzić zdrowego dziecka... Że ludzie będą myśleć, że nie troszczyłam się o nie...
Nie czuję pocieszenia, gdy słyszę, że pierwsza ciąża często się kończy poronieniem... A co z wyrodnymi matkami, takimi które nie chcą dzieci, piją, palą, ćpają w ciąży i rodzą... Później porzucają, zabijają, wychowują bez miłości...
Dlaczego chcącym się nie udaje, a tym co nie kochają tak?
Przepraszam Was za moje słowa, dużo ich ale mojego bólu żadne słowa nie opiszą...
Łączę się w radości z tymi, które mają to szczęście, że noszą pod sercem zdrowe dziecko, bo sama przez momencik mogłam tego doświadczyć oraz łączę się w bólu z tymi którzy to szczęście utracili... bo jestem jedną z nich...