Ehhh, wszystko zaczęło się od tego, że rano nie mogłam się napić kawy, bo prądu nie było
Więc już od rana chodziłam nabuzowana, tym bardziej, że kilka dni temu zrobiliśmy wielkie zapasy mięsa i mrożonek, więc mam wszystkie szuflady w zamrażarce napakowane po brzegi, a tu kurde awaria prądu!!! Ale na szczęście mięcho mi się nie zdążyło rozmrozić :-) I to chyba jedyna dobra wiadomość z wczorajszego dnia
Później jakimś cudem zatrzasnęłam się w łazience
Dobrze, że akurat wtedy Zuzia spała sobie w łóżeczku, więc była bezpieczna, no i na szczęście miałam telefon w kieszeni, więc zadzwoniłam do mojego M, a on mnie wyśmiał
Ale nastraszyłam go, że przecież dziecko samo w łóżeczku siedzi i w ogóle, więc urwał się na chwilę z pracy i mnie uwolnił
Trzeba było wyjąć drzwi z zawiasów.
Wieczorem zadzwonił do mnie tata, że ma w domu powódź, bo sąsiad z góry go zalał. Sąsiada w domu nie było, u ojca zgasły wszystkie światła, bo od wody zrobiło się jakieś zwarcie, no i w kuchni z sufitu pod wpływem ciężaru wody odpadła lampa i zrobiła się wielka dziura (bo tu przecież wszystko budują z płyt gipsowych), a z tej dziury woda się lała jak z kranu!!! Mój biedny ojciec nie zna angielskiego, więc ja musiałam obdzwonić wszystkich - council, wodociągi i nawet na policję dzwoniłam, bo kurde nie wiadomo, czy ten sąsiad tam umarł czy co...A ja nie znoszę takich sytuacji i to jeszcze przez telefon, bo mój angielski pozostawia wiele do życzenia, jakoś się dogadałam, ale za każdym razem musiałam tłumaczyć, że ja dzwonię w imieniu ojca itp. itd. W końcu ktoś przyjechał, włamali się do sąsiada po drabinie i weszli przez okno, okazało się, że ta powódź powstała przez pralkę, bo włączył pranie i wyszedł z domu, a tam jakaś rura pękła czy coś...U ojca obejrzeli straty i stwierdzili, że trzeba czekać kilka dni, aż wszystko wyschnie...
No i jeszcze wieczorem Zuzka dała mi popalić, bo znowu nie chciała usnąć...Jak dobrze, że już jest "dziś" i że "wczoraj" się skończyło