Wiesz Asia, nie siedze na tylku gderajac jak straszne jest zycie i nie mysle abym przesadzala. Cale to in vitro jest jedna wielka trauma i nie ma sie co oszukiwac. Poczawszy od tego, ze zyjesz, mimo wszystkich wdrozonych zmian aby tak nie bylo, pod jego dyktando. Lykasz cos, wstrzykujesz, przyklejasz, aplikujesz, co ma ulotki z skutkami ubocznymi dluzszymi niz nie jeden pamietnik. Od kiedy sie staramy nie ma w tym wszystkim juz mnie, swobodnego i szczesliwego czlowieka, a zostala zwyczajna staraczka z nadszarpana psychika i swiadomoscia, ze przerwy nie mozna nawet zrobic, bo to tylko pogorszy sprawe. Adoptowac nie mozna, bo wymogi nad wymogami. KD, ND, czy na wlasnych obojetne w naszym przypadku, bo i tak znow lykasz, trujesz sie, przezywasz. Jest roznica miedzy czarnowidzeniem a zmeczeniem sytuacja i przeczuciem, ze jednak dobiegamy do konca. Jaki w ogole stres? Dla kogo? Stres poki co mam ja, mimo iz na nic nie nastawialam sie. Wozki, wyprawki? Wybacz, ale ja nawet nie biore na serio ze bedzie poniedzialkowa wizyta. Ot tak pro forma klepniety termin w kalendarzu. I to nie jest trauma? Cieszysz sie, nic nie jest ok. Nie cieszysz sie, tez nic nie jest ok. To jak ta domniemana ciaze nie uwazac za traume? To jest jeden jedyny koszmar, sytuacja paradoksalnie dobijajaca psychike obojetnie co sie dzieje i jak postepujemy. Wiec, nie, nie brakuje mi wiele aby ocipiec, poniewaz to in vitro zrobilo juz swoje a alternatyw nie ma. Wiec moge malowac sobie kolorowe motylki, kwiatuszki, udawac ze wszystko jest ok, albo po prostu realistycznie na to spojrzec. Sa objawy, sa. Sa podobne do ostatniego poronienia, sa. Sa sytuacje anormalne, sa. Wiec jest jak jest, czasami znamy nasz organizm lepiej niz bysmy chcieli i mamy ten narastajacy lek, ze jednak kolejna proba sie wlasnie konczy. Wybacz, kopniakow w tylek nie potrzebuje, robia to juz tabletki, ktore dzien w dzien zazywam. Czego potrzebuje, to zwyczajnej ciazy i wymazanie tych wszystkich doswiadczen zwiazanych z in vitro, bo to ono jest najwieksza trauma.