Gotadora mi właśnie zbytnio o kasę nie chodzi, mogłabym kilkakrotnie dać więcej aby mieć większą szanse. Mój mąż kiedyś na wizycie powiedział, że weźme kredyt i da 100 tys za transfer aby tylko ktoś dał nam 100% szansę. Powiem Ci, że kilka lat się staram, ale nigdy te lata nie działały aż tak na mnie. Jakoś było o wiele łatwiej, niepowodzenia motywowały do dalszych prób. Od października czuję się wypompowana, cały czas zły nastrój, smutek i rozgoryczenie. Każda porażka jest dla mnie takim gwoździem do trumny. Każda próba to coraz mniej wiary w jej powodzenie. Nie wiem ile jeszcze wytrzymam tych porażek. To wszystko ogólnie mnie wykańcza i czuję się już jak wrak człowieka. Cały czas myślenie tylko o wywołaniu miesiączki, aby endo urosło, aby się dobrze odmroziły dzieciaczki, aby się zagnieździły, żebym nie poroniła i tak w kółeczko. Dobrze, że mój mąż jest dla mnie takim oparciem. Widzi co się ze mną dzieje i jak na myśl przychodzi mi kolejna próba, to jego pytanie zawsze jest to samo "na pewno tego chcesz?". A ja coraz bardziej zastanawiam się nad tym wszystkim. Wiem, że on bardzo pragnie dziecka, ale wiem że nigdy nie zrobi to kosztem mojego zdrowia psychicznego. Ojcem byłby wspaniałym (czasami myślę że o wiele lepszym niż ja matką). Widzę jak na każdym weselu wręcz go dzieciaki oblepiają, widzę jak moja siostrzenica lgnie do niego, a on zrobi wszystko dla niej (nawet w wielkanoc w śnieżycę jechał po kinderka dla niej bo chciała jajo
). Moje życie kręci się już tylko wokół myśli o dziecku, którego pragnę ponad wszystko. Już dawno w zapomnienie poszła moja chęć pójścia na doktorat, specjalizację, a przecież mam tak zdany LDEP, że prawie wszędzie stoją przede mną drzwi otwarte. Ja jednak się ufiksowałam na punkcie dziecka, że całe życie poszło w odstawkę. Żyję już tylko od wizyty do wizyty i to już mnie wykańcza psychicznie. Nie wiem jak inne dziewczyny, ale mój zapas sił z każdą próbą powoli się kończy.
Dlatego sama już nie wiem co zrobić. Od dawna o tym myślę. Zmienić klinikę i co dalej? Nikt mi nie da gwarancji, że się uda. Czy wróciłabym? Szczerze nie wiem. Wszystko zależałoby od tego czy by się udało gdzie indziej. Zawsze marzyła mi się 3 dzieciaczków. Jeżeli osiągnęłabym to, to pewnie bym nie wróciła, ale opłacała co rok 400 zł żeby tylko nikt ich nie zabrał. Wiem, może to głupie, ale potwornie czułabym się jakbym wiedziała, że moje dziecko jest gdzieś tam wychowywane przez innych ludzi.
Teraz kolejne crio. Na początku się cieszyłam, teraz im bliżej tym bardziej się boję kolejnej porażki. Strach przed poronieniem, przed negatywną betą. To wszystko powoduje, że jestem cały czas w jakimś amoku. Staram się tylko nie płakać przy mężu, bo pewnie nie zgodziłby się na kolejną próbę widząc jak ja to przeżywam nadal. Jedna porzucić in vitro nie mogę, bo to jedyna szansa na posiadanie dziecka. Jakoś się głupio to życie układa, że zawsze to czego pragniemy jest tak daleko od nas, może nie od nas, ale na pewno ode mnie.
Kolejna statystyka - na 4 zarodki 1 się przyjął i to na krótko. Czy daje mi to wiarę, że w pozostałych 6 jest ten jedyny? Raczej wątpię. Nie wiem już co robię źle, ale jakoś to wszystko mi nie wychodzi. Im większe starania tym większy ból i zwątpienie. I jak taka pesymistka po takich przejściach ma myśleć pozytywnie? Tego raczej już nie zmienię. Już nawet spać nie mogę, gdy tylko się kładę myślę o tym jak to będzie przy kolejnej próbie i zaraz wszystko się przypomina. Wiara już dawno we mnie zgasła. Próbować będę , ale już bez wiary. Dlatego też szukam jakieś opcji co powróci we mnie nadzieję, stąd pomysł na inną klinikę, inne podejście do sprawy, inna metoda in vitro... To wszystko jest bardzo trudne.
madzialenak chyba tylko w organizmie innej kobiety może miałyby szansę, mój raczej już do niczego się nie nadaje. A wszystko skończy się jak zwykle, wielkim płaczem przez parę tygodni.
Idę spać, z rana na 10 wizyta a ja jeszcze musze po wyniki badań skoczyć.
Miłej nocki