Kochana! Zacznij przede wszystkim od dobrego dietetyka klinicznego. Pierwsza wizyta Cię może przerazić cenowo, ale ja Ci powiem ze z perspektywy czasu były to jedyne pieniądze dobrze zainwestowane.
Krótko Ci opowiem.
Staraliśmy się od sierpnia 2019 roku. W styczniu poszłam do innego ginekologa, bo mój nie miał terminów. Po 3 min USG stwierdził Pcos, z płaczem wyszłam. Bez żadnych badań przepisał mi tonę leków, wykupiłam. Wróciłam do domu i z mężem zaczęliśmy czytać, ja z jednej strony załamana bo już widziałam te lata starań i mojego dola co miesiąc, mąż "krzyczał", że to nie wyrok i nawet z Google mi nie wychodzą te choroby. To, żeby mieć czarno na białym zaczęłam robić wszystkie badania hormonalne po kolei wydałam kilka stówek i nic z tego nie wyszło. Udało mi się wrócić do swojego lekarza w lutym, a on zaskoczony diagnozą. Zrobił szczegółowo ponownie badania i wykluczył. To, żeby mieć przewagę na któraś stronę to poszłam jeszcze do 3 gina. Ten tak samo wykluczył PCOS. W międzyczasie wyszła tarczyca, zaczęła skakać góra/ dół i powtórka z lekarzami, ale tu zanim zaczęłam wykupywać leki to 100 razy badałam i jak już byłam sama pewna, w którą stronę poszła to wtedy wykupiłam receptę. W międzyczasie słysząc diagnozy, że 2 lata nie będę mogła się starać itp. Wyszła niedoczynność i hashi, a podejrzenie było na nadczynność i GB. Nadszedł marzec i lockdown, wtedy postanowiłam że biorę się za dietę i ruch. Pilnowałam się, a nie chudłam. W kwietniu umówiłam się z dietetykiem, na dzień dobry dał listę badań, część miałam kilka musiałam dorobić m.in. Obie krzywe, wyszła insulinoodpornosc. Od maja była na diecie, pilnowałam się tak, że sama siebie podziwiałam. W miesiąc poszło 8 kg, zadowolona z wyniku dawałam kolejne cele, a tu 1 czerwca 2 kreski na teście! Teraz szczęśliwie kończę 23tc. Więc naprawdę to wszystko siedzi w głowie i podejściu! A nadmienię jeszcze, że gin w maju powiedział mi, że owu nie będzie [emoji23]