A oto opis mojego porodu. Pisałam go na raty i wklejam teraz z worda. Miłej lekturki. :laugh:
MÓJ PORÓD
Od samego rana bolał mnie brzuch jak na okres i ogólnie jakoś źle się czułam. Miałam jakieś dziwne przeczucie, że już niedługo się zacznie. Ok. 12.00 siedziałam sobie na kanapie i nagle poczułam jak coś mi leci, tak jakbym popuściła bezwiednie. Poszłam do kibelka i na pancie zobaczyłam różową wodę. Trochę się przestraszyłam, bo nie wiedziałam czy to czop czy może wody mi się sączą. Bóle brzucha stały się dość regularne – co ok. 25-30 minut i cały czas miałam te różowe wycieki. W końcu ok. 15.30 zdecydowałam się zadzwonić do położnej i zapytać co z tym fantem zrobić. Powiedziała, że to może być albo czop albo wody i trzeba jechać do szpitala to zweryfikować. Moja teściowa jeszcze zauważyła, że brzuch mi jakoś wyraźniej opadł, była wyraźna przerwa między piersiami a brzuchem. Ok. 16.30 pojechałam do szpitala. Od 16.00 bóle zaczęły być naprawdę silne i częstsze – co 7-8 minut. o 17.00 dotarłam do szpitala i tam od razu podłączyli mnie na ktg, które nic nie wykazało – tzn. żadnych skurczy mimo, że wyraźnie je czułam ze 3-4 razy w ciągu ktg. No cóż, zbadał mnie lekarz, powiedział, że szyjka skrócona do 1 cm i rozwarcie na 1 palec i kazał wracać jak będę mieć skurcze, bo to co odczuwam to zwykły ból, a do tego musi jeszcze twardnieć brzuch. Trochę byłam zła, bo nie wiedziałam wobec tego jak mam rozpoznać te skurcze i co w ogóle zrobić z tymi bólami, które stały się bardzo uciążliwe i przede wszystkim niezwykle bolesne. Zrobił mi też usg, na którym wyszło, że ilość wód płodowych jest w normie, i że dzidzia waży jakieś 3900. Co do tego różowego płynu powiedział, że to pewnie u mnie czop tak wygląda.
Wróciłam do domu i położyłam się z zegarkiem przed nosem i liczyłam odstępy między bólami. W międzyczasie zaczął mi odchodzić czop śluzowy – teraz wyraźnie było widać śluz z odrobiną krwi. Tak leżałam sobie do północy, wijąc się już z bólu… dosłownie już ryczałam, bo nie przecież brzuch bolał mnie tak samo czyli wg lekarza i ktg skurczy nie było. W końcu zadzwoniłam na izbę przyjęć do szpitala i przedstawiłam sytuację. Babka była baaaardzo niemiła. Powiedziała, że ona Kaszpirowskim nie jest i że przez telefon to nic mi nie powie i mam przyjechać. Ja jej na to, że byłam o 17.00 i sytuacja się od tego czasu nie zmieniła i nie będę jechać skoro mnie mają odesłać… Do tego czasu bóle były już co 4-5 minut. Zdecydowałam, że nie jadę, że najwyżej wezwę pogotowie. Teściowa była już dość zdenerwowana tą całą sytuacją też, bo tak samo jak ja nie wiedziała co dalej robić skoro nie mam skurczy tylko bóle.
Zadzwoniłam po Tomka i ok. 4.00 był już na miejscu. Bóle nadal co ok. 4-5 minut… Jak Tomek zobaczył jak bardzo mnie boli załadował mnie do samochodu i pojechaliśmy. Trzeba było wolno jechać bo mu się tłumik po drodze rozwalił i nieźle pierdzieliśmy naszym autkiem, hi hi. Kurcze, dodatkowy stres. Nie wiedzieliśmy czy nas po drodze policja nie zgarnie i czy w ogóle dojedziemy. Ok, o 4.30 byliśmy już w szpitalu. Położna mnie zbadała i stwierdziła rozwarcie na 2 palce. Szybciutko mnie ogoliła, zasadziła lewatywkę, dała sexi koszulkę i wysłała na porodówkę. Ja cały czas jej tłumaczyłam, że nie mam skurczy, że to na pewno jeszcze nie poród, tylko ból. Zapewniła, że to JUŻ i że ja tak odczuwam właśnie skurcze. Na sali porodowej wylądowałam ok. 5.30 i tam sobie spokojnie z Tomkiem czekałam. Tam podłączyli mnie do ktg i wiecie co – zero skurczy!!! Maszynka zwariowała i nie odczytywała moich skurczy! Wyobrażacie sobie??? Przyszedł lekarz i położna mu mówi, że nie ma skurczy, ten pomacał brzuszek i mówi „jak to nie ma jak widzę że są” – brzuch mi się napinał tylko w 1 miejscu u góry i dlatego pewnie ktg tego nie odczytywało. W tym czasie była zmiana położnych i jaki fuks – przyszła położna ze szkoły rodzenia do której chodziłam i do której dzwoniłam poprzedniego dnia!!! Od razu się mną zajęła. Najpierw zbadała, rozwarcie postępowało, kazała iść pod prysznic na pół godzinki. Tam duża ulga, skurcze naprawdę były lżej odczuwalne. Tomek był cały czas ze mną. Biedny, zasypiał ze zmęczenia… Potem poszłam się położyć na fotelu porodowym żeby się troszkę zdrzemnąć między skurczami – i tak się nie dało. Miałam już rozwarcie na 3 palce. Położna kazała mi pójść na piłkę, żeby główka niżej zeszła. Poskakałam pół godzinki i znowu badanie. To było straszne, bo wtedy ból się nasilał jeszcze bardziej. Gdy rozwarcie było już ok. 4 palce przyszła lekarka i przebiła mi pęcherz płodowy. Chlusnęło ze mnie jak z wiadra, nie wiem kto to mówił, że to szklanka wody, u mnie ze 2 wiadra były chyba!!! Potem położna mi jeszcze kazała poprzeć troszkę i w tym czasie badała i chyba próbowała wymacać główkę. Kurcze, ból niesamowity, ale wiedziałam, że robi to, żeby przyspieszyć całą akcję. Była już 8.00. Położna powiedziała, że do 9.00 powinno być już koło końca. Poszłam na piłkę i skakałam na niej z pół godzinki i w tym czasie cały czas leciały mi wody… powódź normalnie. Potem znowu na fotel na badanie, i na piłkę. W końcu ok. 9.15 kazała mi się już położyć na fotelu na boku z wypiętą dupką i przeć. Bóle o wiele silniejsze, ale tak właśnie miało być – miało to przyspieszyć akcję. W czasie skurczu miałam przeć i to było najgorsze, bo mi się wydawało, że zaraz kupę zrobię. Cały czas mi mówiła, że źle prę, że muszę mocniej, więc jej w końcu powiedziałam o moich obawach, a ona na to, że właśnie mam przeć jakbym chciała kupę zrobić!!! No, wtedy to już było wszystko jasne. Poszła sobie na jakiś czas i powiedziała, że wróci za 5 skurczy. Miałam nie przeć, ale wtedy ból był mniejszy i stwierdziłam, że nie będę tak bezproduktywnie leżeć i sobie parłam ile tylko sił. Już czułam, że główka zbliża się do wyjścia. Przyszła położna i mnie zbadała. Powiedziała, że pełne rozwarcie i zaraz będę rodzić główkę. Przyszła lekarka, położyłam się na wznak i przyszedł skurcz. Już w czasie pierwszego parcia dostałam pochwałę od położnej, że super prę więc nie puszczałam, mimo, że kazała zmienić powietrze. Zaczęła się nabijać ze mnie, że tylko mnie pochwaliła a ja już chcę przedobrzyć, a ja po prostu chciałam mieć wszystko jak najszybciej za sobą i wiedziałam, że mogę jeszcze pojechać na tym oddechu. W tym czasie zrobiła mi nacięcie krocza. Bolało troszkę ale nie aż tak bardzo, da się znieść, szczególnie w porównaniu do bólu podczas wychodzenia główki. Właściwie to była dla mnie ulga. Szybko zmieniłam powietrze i parcie 2, potem 3 i 4. Wyszła główka i skurcz minął. Za minutkę przyszedł następny i znowu to samo, parcie 1, 2, 3 i Ingusia wylazła na świat!!! Byłam bardzo zaskoczona, bo myślałam, że to przejście przez pochwę będzie trwało wieki a tu raptem 5-10 minut może. Położyli mi Ingusię na brzuch. Super uczucie!!!! Krzyczała… Była cała w mazi i krwi, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. Była śliczniutka. Po jakiejś minucie położna kazała mi przeć i urodziłam łożysko. To już pikuś. Tomek przeciął pępowinkę i wzięli Ingusię do ważenia i mierzenia. Tomek poszedł razem z nimi. Przyszła pani doktor i zaczęła mi oczyszczać macicę (chyba, nie wiem w sumie, grzebała mi tam różnymi narzędziami, feee). Potem szyła chyba z godzinę… Bardzo bolało, szczególnie wkurzające było to, że myślałam, że poród i koniec bólu a tu taka niemiła niespodzianka. Potem leżałam ze 2 godzinki na korytarzu z Tomkiem. Dostałam śniadanko, o zaśnięciu nie było mowy z tych emocji.
Muszę Wam powiedzieć, że najgorsze były te bóle parte tuż przed porodem, nie w czasie rodzenia dzieciaczka. Strasznie bolą. Te późniejsze parte natomiast wg mnie to wybawienie, jak się prze to nie boli aż tak bardzo, najgorzej jak mówią, żeby nie przeć.
Mam nadzieję, że mój opis Was tylko uspokoi a nie zdenerwuje. Naprawdę, wszystko jest do wytrzymania. Myślę, że niektóre dziewczyny trochę przesadzają z tym bólem. Jakby porównać go z leczeniem kanałowym to wolę chyba rodzić. Nie wiem co Wam jeszcze napisać. Może jak macie jakieś pytania to pytajcie. Postaram się odpowiedzieć.