Co prawda, opis mojego porodu już umieszczałam na forum, ale w innym "dziale" i nie wiem, czy wszystkie z Was czytały (oczywiście, jeśli chciały
)
Być może pamiętacie, że miałam sporo stresu w związku z terminem porodu. Według ostatniej miesiączki termin wypadał na 20 maja według USG i moich własnych obliczeń (dość dokładnych, bo przed zapłodnieniem robiłam test owulacyjny) na około 27 – 29 maja. Jak się okazało, miałam najlepszego nosa, bo urodziłam 28 maja w nocy.
Miałam poród rodzinny, naturalny, bez znieczulenia i błyskawiczny (w sumie około 4 godzin).
Zaczęło się 27 maja w piątek późnym wieczorem. Około 10-tej zaczęłam mieć lekko bolesne skurcze, ale nie były ani regularne, ani nasilające się, więc uznałam, że to macica się stawia mocniej niż zwykle i je zignorowałam. Jednak koło 11-tej były na tyle dokuczliwe, że nie mogłam położyć się spać. Poza tym zrobiły się podejrzanie częste – co 5 minut! Postanowiłam trochę pochodzić i poczekać, aż przejdzie. Nie przeszło. Na szkole rodzenia mówili, że skurcze przepowiadające zazwyczaj mijają jak się wejdzie do wanny z ciepłą wodą. No to dawaj, o wpół do dwunastej w nocy wlazłam do tej wanny, a męża poprosiłam, żeby z zegarkiem mierzył czas między skurczami i czas trwania skurczu. Były co 5 minut, czasem co 4 lub nawet 3, trwały około 40 – 60 sekund. Nasilały się i coraz bardziej zaczynały się z krzyża. Musiałam sobie masować plecy. W końcu około wpół do pierwszej uznałam, że nawet jeżeli to są skurcze przepowiadające, to zdecydowanie zbyt silne, więc pora jechać do szpitala. Mąż poszedł zadzwonić po taksówkę, a ja wyszłam z wanny. Zaczęłam krwawić, co mnie przestraszyło (od 10 rano tego dnia lekko plamiłam na różowo – jak się potem dowiedziałam, to szyjka macicy już się przygotowywała do porodu). Jak się wycierałam, to przyszedł tak silny skurcz, że musiałam przykucnąć.
Od tego momentu skurcze zrobiły się bardzo silne. Musiałam zatrzymywać się w miejscu, najchętniej paść na kolana. Bardzo pomagało masowanie krzyża i oddychanie przeponowe. Poza tym byłam tak silnie skoncentrowana i dość spokojna psychicznie, że znosiłam je bez problemu.
W szpitalu byliśmy o 1-szej w nocy. Był już 28 maja. Na izbie przyjęć było dość komicznie, bo miałam skurcze co jakieś 2 minuty, a tu mi podsuwali jakieś papiery do podpisu, prosili o dowód osobisty, kazali podpisać zgodę na badanie słuchu dziecka. Lekarz (młody koleś, jakieś trzydzieści lat) zbadał mnie dopochwowo i stwierdził, że mam 6 cm rozwarcia, a krwawienie to normalny efekt rozwierania. Powiedział też, że wszystko idzie szybko i że pewnie za jakieś 2 godziny będziemy mieć dzidziusia. Zrobił mi jeszcze USG, żeby sprawdzić, jak dzidzia ma się w środku (podczas wszystkich badań oczywiście miałam skurcze, więc był niezły cyrk; ja chciałam wtedy uciekać z leżanki, a lekarz właśnie chciał badać, żeby zobaczyć jak tam dzidzia się ma w czasie skurczu). Zatem wszystkie formalności na izbie przyjęć były przerywane co dwie minuty moim władczym okrzykiem do męża: „masuj!”. Przejście do sali porodowej też musiało odbyć się z przystankiem na skurcz. Mąż i pielęgniarka z izby przyjęć masowali mnie razem. Nie było czasu na żadne lewatywy, na znieczulenie też było za późno. Ale akcja porodowa szła tak szybko, że nie chciałam znieczulenia, tym bardziej, że ból był absolutnie do zniesienia.
W szpitalu na Inflanckiej poród rodzinny nie odbywa się w jednym pomieszczeniu, tylko w dwóch. Najpierw kobieta i mąż przebywają w pokoiku „przedporodowym”, gdzie są worek sako, piłka porodowa, fotel, łóżko, prysznic itp. Tam przebywa się w trakcie pierwszej fazy. Na samo wypychanie dzidzi (druga faza) przechodzi się do innej salki, gdzie jest specjalny fotel, obok miejsce na badanie noworodka, itp.
My z izby przyjęć do tego pokoiku rodzinnego trafiliśmy na 10 sekund, żeby zostawić torby. Zatem pomachałam tylko piłce porodowej, worka sako nawet nie widziałam. Od razu nas poproszono na salę porodową. Postanowiłam rodzić w sukience, w której przyjechałam i w której chodziłam cały dzień. Lekarz przebił mi pęcherz (właściwie nie wiem po co, ale chyba chciał przyspieszyć sprawę, bo miał następną pacjentkę). Przebicie pęcherza (całkowicie bezbolesne) sprawiło, że zrobiło mi się rozwarcie 9 cm. I natychmiast zaczęły się takie skurcze, że chciałam przeć. Ale jeszcze nie było mi wolno. Położna powiedziała, że muszę wytrzymać jeszcze 4-5 skurczów, a potem przemy. Te skurcze były tak hardcore’owe, że miałam wrażenie, że rzuca mną po ścianach. To zadziwiająca siła, sprawiała, że nie miałam kontroli nad ciałem, nogi się pode mną uginały, musiałam się wieszać na tym fotelu, żeby wytrwać. Pomagało dyszenie (w moim wykonaniu brzmiało jak szlochanie), pozwoliłam sobie też troszkę pokrzyczeć. Ale mimo, że było to niesamowicie bolesne, wciąż dawało się wytrzymać. Bo po każdym skurczu następowała błoga cisza i całkowita ulga. Poza tym wiedziałam, że to już długo nie potrwa. Na pewno wyprodukowałam masę adrenaliny i endorfin, bo byłam skoncentrowana jak nigdy w życiu, wręcz czułam się jakby lekko naćpana. Nic nie miało znaczenia, tylko to co dzieje się ze mną. Gdyby ktoś mi wtedy przystawił pistolet do skroni, to zupełnie bym go olała. Wokół mnie chodzili „jacyś ludzie”. Byłam dla nich uprzejma, ale ja sama wiedziałam najlepiej co mam robić.
Zaczęłam przeć. Starałam się to robić tak, jak nas uczyli na szkole rodzenia. Było mi trudno, bo wydawało mi się, że nie dam rady wypchnąć dzidzi. Miałam wrażenie, że prę za słabo. Po kilku skurczach podali mi oksytocynę (nie wiem po co, być może rzeczywiście za słabo parłam). Około trzech skurczów „zmarnowałam” na krzyczenie. Chyba źle oddychałam, bo zaliczyłam lekki „odjazd”. Straciłam kontakt z rzeczywistością i przez chwilę miałam coś w rodzaju halucynacji. Ale po chwili wróciłam do rzeczywistości z nowymi siłami i już parłam tak jak trzeba, a w ostatnim skurczu mała wyskoczyła od razu cała (nie na raty: główka, ramionko, reszta; tylko od razu cały człowiek). Mąż mówi, że w sumie miałam około 8 skurczów partych. Trwało to około 30 minut.
Po wydobyciu położyli mi nagą córeczkę na brzuch na momencik. Mąż ciachnął pępowinę. I zabrali ją szybciutko na ważenie i badanie. Było parę minut po drugiej w nocy. Zaraz potem mała owinięta w pieluszkę wróciła do mnie. Urodziłam strasznego chudzielca – 51 cm, 2470 g. Dostała 10 punktów w skali Apgar. Trochę się przestraszyłam, że taka maleńka, bo z taką wagą to się rodzą wcześniaki, ale skoro jest idealnie zdrowa, to pewnie po prostu taka jej uroda i koniec. Ponieważ łożysko nie wyszło całe, to lekarz jeszcze musiał mnie trochę pomęczyć (wcale nie bolało, ale było nieprzyjemne), potem szycie krocza (około 30 minut, w znieczuleniu, więc nie boli, ale też nieprzyjemne). Po tym posadzili mnie na wózek i przewieźli z powrotem do tego pokoiku rodzinnego (już było około wpół do czwartej rano). Mąż cały czas był ze mną. Położna ubrała dzidzię i od razu przystawiłyśmy ją do piersi. Istotnie, człowiek jest ssakiem. Moja dzidzia od razu ślicznie i chętnie ssała. Mąż pobył z nami jeszcze około dwóch godzin, a potem pojechał odespać do domku. My tak sobie tam leżałyśmy do śniadania o ósmej, dzidzia possała trochę drugą pierś i znowu zasnęła. Ma na imię Anastazja.
I tu zaczyna się mój połóg, ale nie będę opisywać pobytu w szpitalu, bo zajęło by mi to sporo miejsca. Jak chcecie, to opiszę, w razie czego dajcie znać.
Generalnie, moje wspomnienia z porodu:
1. Niesamowite, piękne, mistyczno – zwierzęce doświadczenie;
2. W ciąży bałam się porodu ze względu na ból – dziwne, ale mimo, że ból był olbrzymi, to był całkowicie do wytrzymania. Może dlatego, że byłam dobrze nastawiona psychicznie, skurcze trwają stosunkowo krótko, a potem następuje przerwa, co pozwala zregenerować siły, ma się świadomość, że ból do czegoś prowadzi i niedługo się skończy; może to dziwnie zabrzmi, ale ten ból jakoś mi nie przeszkadzał;
3. Jestem bardzo zadowolona z opieki w szpitalu przy Inflanckiej w Warszawie. Trafiłam na miłą, fachową kadrę, która informowała mnie o tym, co robi. Była życzliwa i profesjonalna, ale nie narzucająca się.
4. Każdy poród jest inny. Zwlekałam z pojechaniem do szpitala do ostatniej chwili, bo nie chciało mi się wierzyć, że te mało bolesne skurcze i od razu tak częste to mogą być już te porodowe! Gdybym poszła spać o 9-tej wieczorem, to przespałabym połowę porodu!
5. Jak już się zaczęło na dobre zniknęły we mnie wszelkie wątpliwości i strach. Nie potrzebowałam słów otuchy, ani pocieszania. Czułam się panią sytuacji, byłam skupiona i spokojna i znakomicie wiedziałam co się dzieje.