jakby jeszcze to było tak, że my byśmy się dowiedzieli jeszcze w gabinecie, że to koniec wizyty, idziemy na badania i z wynikami mamy się zgłosić wtedy i wtedy, to pal licho. Mnie boli to, że tego się dowiedzieliśmy w biegu na korytarzu, po moim zapytaniu, gdy zupełnie nie spodziewałam się takiej odpowiedzi, rozmowę kończyliśmy w zatłoczonej recepcji, gdy już stała do nas kolejka babek z formularzami i wołających nas na badanie. Tempo i szok były takie, że podpisywałam się z tego wszystkiego panieńskim i dodawałam później nazwisko po mężu, bo mam dwuczłonowe.
A brak wyników męża mimo tego, że miały być dzisiaj, to już nawet nie wiem jak mam określić.
Gdyby wizyta była pierwsza częścią wizyty albo zakończyła się w gabinecie, a nie na korytarzu i wyniki byłyby tak, jak nam obiecano, to bym nie miała powodów do bulwersu. A skończyło się jak się skończyło, i nie chodzi tylko o mnie, a za mojego zmartwionego męża nie odpuszczę. Siebie bym pewnie odpuściła, jego krzywdy nie zdzierżę.