Ja rodziłam w Bizielu niedawno już po remoncie i wspominam to jak jeden wielki koszmar. Do szpitala trafiłam w niedzielę w nocy. Odszedł mi czop śluzowy i lekko krwawiłam. No i miałam już skurcze co 5 minut. Urodziłam w poniedziałek około 16 tej, więc trwało to ponad 12 godzin, a mam astmę. Na początek unieruchomili mnie na wyrku z KTG i dali relanium licząc, że zasnę z bólami, bo rozwarcia nie było. Jak mówiłam, ze chcę pochodzić, nie było mowy. Dopiero jak przyszła inna zmiana to mnie puścili. Klęczałam na podłodze w bólach a rozwarcia jak nie było tak nie było. Nad ranem dali kroplówkę w nadziei na szybkie rozwarcie, niestety nie było postępu. Ja byłam wycieńczona i traciłam przytomność między skurczami. Od momentu kiedy zaczynałam przeć, bo przedtem pomimo silnych bóli partych kazali sie powstrzymywać, bo nadal nie było rozwarcia, do urodzenia minęło grubo ponad 2 godziny. Pod koniec nie miałam już siły. Nie obeszło sie bez naciskania na brzuch. Położnicy robili co mogli, bo przecież oni decyzji nie podejmują tylko lekarze...
Byłam wycieńczona. Kręciło mi sie w głowie. Mogłam wstać dopiero o 22giej. Potem całą nie mogłam oddychać i nie spałam w obawie o atak astmy. Był to dla wysiłek ponad moje możliwości. Boję się zajść w kolejną ciążę…
Położne od dzieci koszmar. Nie miałam siły w rękach i czucia w dłoniach (od 8mego miesiąca ciąży) i nie miałam siły utrzymać dziecka. No i bałam sie. Moje pierwsze dziecko, więc byłam pełna obaw. Niestety nie mogłam liczyć na pomoc położnych. Po 2 wezwaniach różnych pań powiedziały mi, że dzwonek jest do poważniejszych przypadków. Uznały, że skoro mam 30 lat to wszystko wiem i wszystko potrafię. Jak poprosiłam o pokazanie jak sie przewija dziecko, to mnie wyśmiały i zapytały czy nie czytałam żadnych książek czy gazet. A to właśnie tam pisali, że najlepiej poprosić położną o pokazanie. Moja koleżanka rodziła we Francji i nawet położna uczyła ją jak kąpać dziecko. A ja po nacięciu ledwo chodziłam. Nawet jak było lepiej to nie było możliwości usiąść i wstać razem z dzieckiem. Koleżanka z sali mi pomagała bo nie było sensu prosić o pomoc. Kolejnej nocy dowiedziałam sie, że dziecko nie może długo płakać, więc spędziłam ją praktycznie na krześle, bo zejście z tak wysokiego łóżka z bólami i cieknącą wkładką trochę trwało. I tak nie uzyskałam pomocy, bo dziecko miało sucho dostało jeść a płakało. Dopiero dzięki studentom przyszła pani od laktacji - jedyna życzliwa osoba w tym miejscu. Była jeszcze kilka razy i pomagała przystawiać dziecko i sprawdzała jak idzie.
Nie wyszliśmy na czas przez żółtaczkę, która raz była raz nie. Maluszek miał woreczek na mocz i kiedy na wizytę przyszła jedna z tych wrednych z pierwszej nocy i powiedziałam jej kulturalnie, że moczu jeszcze nie ma ona na to aroganckim tonem: ”Phi (wzruszając z zadowoleniem ramionami) I tak będzie się leczył 5 dni…”
Po południu zabrali mi dziecko na fototerapię mówiąc, ze na 20tą wróci już na noc. 2 h później dowiedzieliśmy się z mężem, że jednak zostanie na noc i ma być naświetlany przez 3 dni. Oczywiście nikt nie zamartwił się o karmienie. Mąż jechał do domu po laktator, bo już miałam bóle piersi (25km). Ledwo co ściągnęłam, ale zawsze coś. Zażyczyliśmy sobie z mężem cieplarkę do pokoju. Rano okazało się, że już nie musi się naświetlać, wystarczy obserwacja.
Tego samego ranka dostałam 5 minut na spakowanie się. Przenieśli nas na ginekologię septyczną. I dodam, że to była zdrowa reakcja każdej, która tam trafiała. To szok z pięknego i czystego oddziału do takiego syfu! Jedna łazienka na oddział i do tego zasrana i zaszczana przez większość nocy i dnia. Wspominając o problemach z zaparciami po porodzie daje to taki komfort psychiczny, że szok. Leżeliśmy z małym na sali z czterema łóżkami gdzie sala była na 3. W kranie nie było ciepłej wody. Kosz i zlew 10cm od łóżka. Ledwo było miejsce, żeby wstawić łóżeczko i krzesło do karmienia. Do tego na Sali panował zaduch i temperatura powyżej 26 st. Okno od wschodu i zero rolety. Mały odparzony i ja również. Przy otwarciu drzwi był taki przeciąg, że to odpadało przy dziecku. Do tego pretensje położnych, ze jest odparzony, ze go nie wietrze. Jak można to robić jak ciągle ktoś chodzi i robi przeciąg. Mąż poszedł w końcu do lekarza a ta zapytała dlaczego rolety nie zaciągnę….
Najbardziej wkurzało mnie, ze dziecko było ciągle budzone trzaskającymi drzwiami pielęgniarkami i obsługą. Do tego nie było stałych pór podawania antybiotyku i kąpania dzieci, więc zdarzało się, że był odciągany od piersi. Do dziś jest nerwowy i muszę go dokarmiać butelką.
Mąż powiedział, że sobie nie radzę z dzieckiem, bo jest przegrzany i ciągle płacze. Bo faktycznie zasypiał dopiero jak się robiło chłodniej. Położne zdziwione, że nic nie mówię i nie proszę o pomoc. Ja nauczona wcześniejszym doświadczeniem sama sobie cichutko cierpiałam… Zresztą widząc te same wredne kobiety nie miałam po co iść…
Aha. I nikt do końca mnie nie informował co dziecko dostaje i ile. Raz się dowiedziałam, że dostaje antybiotyk z pompy, bo jak był na foto to nikt nie powiedział, że dostał go w tym czasie. Po dwóch dniach dowiedziałam się, że dostaje też przy kąpieli. W przedostatni dzień nikt mi nie powiedział, że popołudniowa dawka została odstawiona.
W ogóle kobiety, które ze mną leżały słyszały takie teksty, że lekarze nie mają obowiązku informować pacjenta co dają. Mowa i tabletkach i kroplówkach. A najlepsze było to, że o 22giej wszyscy śpią łącznie z dzieckiem a tu wchodzą pielęgniarki z impetem, budząc wszystkich (aż każdy podskoczył) i przypominają sobie o kroplówkach…Szok! Do europy to nam daleko…
Może co niektórzy pomyślą, że przesadzam ale cóż dla mnie to był horror. Jak się dowiedziałam, że wychodzimy to w niecałą godzinę byliśmy ubrani, spakowani plus 2 karmienia.