Cześć, chciałabym dołączyć do szyjkowej grupy wsparcia. W poprzedniej ciąży gdzieś pomiędzy 24 a 30 tygodniem szyjka skróciła się z 3,4 do 1,7cm i zrobił się lejek. Leżałam plackiem w domu topiąc się w letnich upałach, waroując z nerwów że może jednak trzeba było leżeć w szpitalu i dotrzymałam do 37tygodnia. W tej ciąży podeszłam do sprawy optymistycznie ale znów: 17grudnia szyjka 3,5cm, 21grudnia 2,6cm. Ja wiem że to jeszcze nie tragedia ale to dopiero 25 tydzień i przeraża mnie wizja leżenia. Dodatkowy smaczek: panicznie boję się igieł, kroplówek i zastrzyków więc na samą myśl o szpitalu jestem blada. Nadal pracuję, lekarka o tym wie i powiedziała że na razie bez histerii: szyjka krótka ale nadal w normie i zamknięta. Nie wspomniała o żadnej luteinie ani pesarze, tylko magnez, w pracy nie biegać a w domu odpoczywać. Na kolejnej wizycie biorę l4, muszę jeszcze w te 2,5tygodnia pozamykać kilka spraw ale też nie zamierzam się przemęczać i kiedy będzie się dało wezmę pracę z domu albo urlop. Z jednej strony mam wyrzuty sumienia że może lepiej leżeć plackiem niż potem żałować a z drugiej mąż mi przypomina że gdyby lekarka widziała zagrożenie to bym już była w szpitalu a przynajmniej na l4. No niby tak ale po tym co przeszłam w 1 ciąży strasznie mi to w głowie rośnie...
Ehh i to leżenie plackem... tyle odwlekałam l4 bo wyniki idealne i czułam się świetnie a teraz zamiast skorzystać z życia i chodzić spacerkiem do cukierni będę leżeć? Życie jest niesprawiedliwe...
Także pozwólcie że dołączę żeby poukładać sobie myśli i wrócić do tych pozytywnych