Chcę opisać tutaj swoją historię, być może znajdzie się ktoś w sytuacji podobnie beznadziejnej, jak moja…
Jestem obecnie w 23 tygodniu ciąży. Ciąży, o którą staraliśmy się prawie 3 lata, więc to nasze wyczekane i upragnione dziecko. W 17 tc, poszłam na rutynowe USG pełna nadziei że poznam w końcu płeć maluszka i w ogóle, że będę mogła go zobaczyć - z tego podekscytowania nie mogłam zasnąć dzień przed
wszystko było pięknie, do momentu aż lekarz rozpoczął USG i mój świat runął. Brak wód płodowych, nie widać nerek u dziecka. Skierował mnie do Kliniki na szczegółowe badania. Spędziłam tam 5 godzin na poczekalni, wśród ciężarnych oczekujących na przyjęcie do porodu, nikt się mną za bardzo nie interesował, położne i lekarze mieli czas na śmieszki i pogaduszki, ale nie mieli czasu żeby mnie zbadać. Traktowali mnie jak powietrze. Po tych pięciu godzinach doczekałam się badania, które potwierdziło wstępną diagnozę. Później byłam jeszcze u kliku specjalistów i w końcu u prof. Świątkowskiej, każdy z nich powiedział to samo - rokowania są bardzo złe, dziecko praktycznie nie ma szans na przeżycie. Bez płynu owodniowego nie wykształcą się płuca, bez nerek również nie da się żyć. Muszę donosić ciąże i urodzić bo prawo zabrania terminacji - przy czym każdy jeden lekarz zaznaczył, że przed zmianą prawa aborcyjnego, takie terminacje robili na porządku dziennym.
Tak więc trwam w tym dziwnym zawieszeniu, czekam na ten poród i pożegnanie, żałobę przeżywam już praktycznie teraz a przede mną jeszcze długie miesiące takiego stanu… psychicznie mam już dosyć
Mam wrażenie że nikt z otoczenia mnie nie rozumie, mąż mimo że wspiera to przeżywa to wszystko inaczej, mam wrażenie że dużo łatwiej. Temat mojej ciąży jest tematem tabu wśród najbliższych. Sama nie potrafię o tym mówić. Panicznie boję się wychodzić do ludzi, ogólnie kontaktu z osobami które wiedzą o mojej ciąży. Boję się małych dzieci, kobiet w ciąży. Zaszywam się w domu i płaczę kiedy nikt nie widzi… bardzo często śnią mi się martwe dzieci - moje własne martwe dzieci, nie cudze. Mam 7-letniego syna, który jeszcze o niczym nie wie, boję się mu o tym wszystkim powiedzieć
nie wiem jak zniosę to wszystko, czas wydaje się lecieć tak wolno a chciałabym mieć to już za sobą.
Może znajdą się tu kobietki, które są w podobnej sytuacji a chciałyby się wygadać… wiem że nie ja jedna jestem w tak chorej sytuacji, jest nas więcej tylko o tym się głośno nie mówi…