Po pierwsze: taka rywalizacja nie jest domeną matek. Ona jest wszędzie. Uczymy się jej od najmłodszych lat, wysysamy ją z mlekiem matki ( z przeproszeniem karmiących mm). W szkole się zaczyna : oceny, rankingi, dzielenie na lepszych i gorszych, mierzenie czyjejś wartości punktami . Potem trwa, trafia się na to w każdej dziedzinie życia. W przypadku macierzyństwa powszechność rywalizacji wzrasta, bo macierzyństwo zrównuje. Pani Kasia, dajmy na to kosmetyczka, na gruncie zawodowym może rywalizować z koleżanką, ale z panią Magdą, dajmy na to pracownikiem naukowym, specjalizującym się w budowie stawu łokciowego skoczka pustynnego, już w zasadzie nie ma o czym gadać i między nimi żadne pole do rywalizacji i przeskakiwania się nie istnieje. Chyba, że obie są matkami. W macierzyństwie są zrównane. Każda matka, przez sam fakt bycia matką staje się kompetentną znawczynią tematu. I już pani Kasia z panią Magdą mogą się użerać jak równy z równym, w temacie w którym obie są tak samo wszechwiedzące, albo tak samo zielone.
Po drugie: ludzie lubią czuć się osadzeni w grupie. Należeć do jakiejś społeczności, mieć za sobą autorytet zbiorowości. Karmisz mm, nosisz w chuście, używasz pieluszek marki x? Kilka kliknięć i już znajdujesz grupę mam o takich samych poglądach. Rozsiadacie się wygodnie i zaczynacie mantrę „ jesteśmy najlepsze, nasza metoda jest najsłuszniejsza” . Jest miło. A jak się wie, że gdzieś, poza naszą grupą są inni, którzy robią inaczej, to można z politowaniem pokiwać głową. I poszukać kolejnego dowodu na to, że to nasza opcja jest jedynie słuszna. Bo te karmiące cycem to to, bo te po cesarce to tamto, bo od noszenia w chuście się robi owamto, bo od smoczka to wiadomo, bo te co dają dzieciom słoiczki są wyrodne – a wszystko to, żeby czuć się lepiej we własnej skórze i z własnymi decyzjami.
Po trzecie: Nigdy wcześniej w dziejach ludzkości komunikacja nie była tak łatwa i tak powszechna. Co ma swoje wady i zalety. Kiedyś najwyżej jedna mama spotykając drugą w piaskownicy pochwaliła się , że jej córeczka to już biegała w wieku ośmiu miesięcy, usłyszała w odpowiedzi że synek tej drugiej to jak miał półtora roku przemawiał całymi zdaniami. Może jedna czy druga miała w domu jakąś książkę na temat tego, jak się powinno rozwijać dziecko. Może nawet z tabelkami, ale to tyle. A teraz? Napisze któraś na forum, że dziecko coś… piętnaście minut potem ma dwadzieścia siedem odpowiedzi. O treści w spektrum od „ moje dużo wcześniej” do „ za wcześnie, idź z nim do neurologa!”. Tego się nauczyłam, mając dziecko. Że cokolwiek ono kiedykolwiek zrobi, zawsze znajdą się osoby które powiedzą, że to za późno i takie, które powiedzą, że to za wcześnie. I że kompletnie nie należy się tym przejmować. Bo kolejnym skutkiem powszechności i łatwości komunikacji i dostępu do informacji jest wszechobecność wiedzy – powierzchownej i skrótowej, ale często traktowanej jak wyrocznia. Biedne kobiety czytają te artykuły w necie, o tym co powinien umieć taki na przykład dwulatek, dręczą potem swoje dziecko co chwilę spoglądając w tabelkę – spełnia, nie spełnia? Umie –nie umie? O rany, może zapóźniony w rozwoju? Jakieś ćwiczenia, może rehabilitacja, może leki? Może na forum zapytać? No a na forum to się zawsze znajdzie jakaś życzliwa dusza, która postraszy na dobre. I zdiagnozuje, że to wszystko wina cesarki, albo fatalnej diety, albo… no ogólnie wiadomo, niekompetentnej matki! I matka nieszczęsna i przerażona, oskarżona o niekompetencję i drżąca o swoje niezgodne z tabelką dziecko miota się i panikuje. I wyrzuca sobie, że może faktycznie, te słoiczki to nie był dobry pomysł? Może gdyby jednak gotowała te zupki sama… Aż trafia na taką co gotowała zupki sama, i mimo to ma jakiś problem z dzieckiem. Ha! Co za ulga! To nie słoiczki zawiniły! I – wcześniej udręczona przez „zupkowe” – wreszcie może mieć swoje małe pięć minut tryumfu, kiedy siada do komputera i klepie „ a widzisz, to przez zupki, moje jest na słoiczkach i nigdy nie miało takich problemów!”. Zaraz dołączają inne „od słoiczków”, żeby ją wesprzeć. Że one też na słoiczkach i też bez problemów. „Zupkowe” ruszają do kontrataku. Że to na pewno nie wina zupek, że słoiczkowe mordują i trują swoje dzieci i nawet, jeśli teraz nic się nie dzieje to na pewno prędzej czy później się stanie. I tak to się toczy. W obronie słuszności swoich koncepcji macierzyństwa zapominają o tym, że dziecko to nie maszyna, że każde jest inne, że każde rozwija się w swoim tempie i na swój sposób, że co jednemu służy to drugiemu szkodzi, że nie istnieje jedyna słuszna droga i jedynie słuszny wzorzec macierzyństwa.