Witajcie Mamuśki. Postanowiłam napisać tutaj post, bo może znajdzie się ktoś, kto mnie zrozumie, a nawet jeśli nie, to potrzebuję to z siebie wyrzucić, a niestety z przykrością stwierdzam, że osoby w moim otoczeniu nie potrafią mnie zrozumieć, według nich wymyślam i czego ja chcę, najważniejsze, ze dziecko jest zdrowe... Ale od początku. Miałam termin porodu na 15.02. Termin minął, nic się nie działo, aż 19.02. wstałam rano z łóżka i poczułam, że coś ze mnie leci. Było tego dużo i miało krwisty kolor, myślałam, że to wody, a że krwiste, to tylko szybko się umyłam i pojechaliśmy do szpitala. Tam polozna, która znałam ze szkoly rodzenia zbadala mnie i stwierdziła, że to dopiero czop śluzowy, ale jej zdaniem jeszcze dziś się rozkręce i urodze. Zostałam więc w szpitalu, było około godziny 8ej. Od razu zaczęły się regularne skurcze co 5 minut, każdy trwał po 45 sekund. Na KTG dochodziły wszystkie do 100%. Na początku były w miarę znosne, ale z każdą godzina stawały się coraz silniejsze, pojawiały się już co 3 minuty. Byłam w tym czasie kilkakrotnie badana ginekologiczne, ale ciągle tylko słyszałam, że to jeszcze nie porod, że szyjka dopiero się skraca, główka jest bardzo nisko, ale jeszcze daleko od kości krzyżowej. I tak przez cały dzień. Od około 14ej skurcze zrobily sie juz nie do zniesienia, gięły mnie w pol. Ale to dalej nie porod... Po 17.00 na takim mega bolesnym skurczu poczulam jak coś we mnie pęka i chlustnely ze mnie wody. Zielone. Dodam, że ten dzień to było apogeum mojego przeziębienia. Zawalony nos, katar.... W końcu pojechałam na porodowke. Tam niemal natychmiast zaczęły się skurcze trwające minute każdy, wszystkie na 100%, przerwy między nimi po minucie zaledwie, a czasem wcale... Skurcz spadał np do 60% i dalej windowal na 100. Nie miałam kiedy odetchnąć. A postępów nie było. Dalej tylko, ze szyjka się zgładza i 3cm i tak przez 5 godzin... Przez zielone wody musiałam leżeć podpięta pod KTG, co z tego, ze chodzilam na szkole rodzenia, znałam pozycje wertykalne, nie moglam z niczego skorzystać. Juz na wstępie usłyszałam, że nie wiadomo czy nie będzie cc, bo wody zielone, mam wysokie CRP i dziecko jest duże... A mnie na tej porodowce opuściły wszystkie moje ciążowe ideały. Te skurcze to była dla mnie prawdziwa masakra, dlatego choć nie chciałam znieczulenia, to potem zaczęłam o nie prosić, ale lekarz powiedział, że może się skończyć cesarka, więc nie chciałby mnie narażać na dwa rodzaje znieczulen, a poza tym anastezjolodzy nie mają tego środka do znieczulen. No to poprosiłam o gaz... nic nie dawał, ale jak go odstawialam, to dostawałam drgawek, mówili, że to szok bólowy... o 20.00 położna powiedziała, że doktor mówił, że jak do 22 nie urodze, to trzeba kończyć ta ciaze.. czekalam tej 22 jak zbawienia. Może gdyby te cierpienia do czegoś prowadziły, to bym się tak łatwo nie poddała, ale ze ciągle jak badali to było bez zmian, to ja wręcz prosilam o tą cesarke... Po 22 przyszedł taki stary lekarz, bardzo niedelikatny, który jako osoba decyzyjna stwierdził, że nie widzi przeszkód, żebym rodziła naturalnie, że za godzinę się zobaczy... wtedy już wyłam, że ja tej godziny nie wytrzymam. Ale wyszli na chwilę, po minucie wrócili i mówią, że zabierają mnie na cesarke... Byłam przeszczesliwa. Czekałam tylko, kiedy ten ból się skończy. Czułam się uratowana i jeszcze podczas pobytu w szpitalu cieszyłam się, że tak wyszło.. Ale po powrocie do domu... Nie moge sobie wybaczyć, że byłam taka słaba. Ze dla mojego maleństwa nie byłam w stanie dłużej wytrzymać... Ze w tych bolach nie potrafiłam myśleć o niej, choć przecież wiedziałam, o ile lepszy jest poród naturalny... Mój kochany dzielny mąż tak mnie wspieral, dopingowal, mowil, ze zaraz zobaczymy maleństwo... A ja nawet myślałam wtedy, że już jej nie chce.. tak jakbym była pepkiem świata i liczył się tylko mój ból. Teraz patrzę na kobiety z wózkami i myślę: one urodziły, a ja nie... Nieważne, że ta cesarka była ze wskazań, że i tak bym ją miała... Ja nie mogę sobie wybaczyć, że jej chciałam, że o nią prosilam, że byłam taka słaba... Trochę mnie pocieszyła położna mówiąc, że miałam ciężki poród, rozciagniety w czasie, że ta moja choroba, wysokie i rosnące CRP, że lekarze się bali, że mała się zainfekuje, postępu porodu nie było a jeszcze te zielone wody i waga dziecka... ze moze ze 2 dni musialabym rodzic, a lekarze nie mogli tyle czekać z uwagi na małą, ale i tak czuję sie słabeuszem nad słabeuszami. Rozumiem, że teraz jeszcze hormony robią swoje, ale naprawdę ciężko mi z tym emocjonalnie..
Ostatnia edycja: