M
Margomari
Gość
Dla mnie śmierć mojego dziecka była tym większym szokiem, że dzień wcześniej wszystko było ok. Ala oddychała samodzielnie, wszystkie organy działały, nie było wylewów do mózgu, nawet ze wzrokiem było ok... lekarze stwierdzili, że jak tak będzie dalej to za miesiąc zabierzemy ją do domu.. A tym czasem gdy przyszłam następnego dnia moja córeczka była podłączona do respiratora, sina, nie ruszała się... lekarze powiedzieli że stan jest beznadziejny i dziecko nie przeżyje do wieczora... To było jakby mnie ktoś walnął w głowę.. byłam sama, tatuś wyjechał dzień wcześniej i nie było możliwości żeby dojechał wcześniej niż za kilka godzin... Tak jak w przypadku Twojego Wojtusia monitory wyły, a ja byłam taka bezsilna... widziałam jak reanimują moje dziecko.. udało się przywrócić akcję serca ale lekarze stwierdzili że to już koniec.. siedziałam przy dziecku trzymając ją za rękę przez cały czas... Ala umarła przy mnie... Miała sepsę... Tatuś nie zdążył.. Jest to tym bardziej przykre, że z powodu zakazu odwiedzin nie widział dziecka przez 2 tygodnie... Cieszę się tylko, że wcześniej udało mi się przekonać lekarzy, żeby pozwolili mu chociaż raz wziąć Małą na ręce, że mógł ją kangurować, przytulać i mówić do niej...
Ciągle się trzęsę gdy myślę o tym.. a do szpitala mam taki uraz, że jest mi nie dobrze gdy przejeżdżam w pobliżu...
Mój narzeczony nie jest Polakiem, może dzięki temu, że personel medyczny nie mógł się z nim dogadać, zanim wprowadzono zakaz odwiedzin, był przy dziecku dłużej niż inni ojcowie...
Ech.. znowu ryczę...
Ciągle się trzęsę gdy myślę o tym.. a do szpitala mam taki uraz, że jest mi nie dobrze gdy przejeżdżam w pobliżu...
Mój narzeczony nie jest Polakiem, może dzięki temu, że personel medyczny nie mógł się z nim dogadać, zanim wprowadzono zakaz odwiedzin, był przy dziecku dłużej niż inni ojcowie...
Ech.. znowu ryczę...
Ostatnio edytowane przez moderatora: