- Dołączył(a)
- 18 Marzec 2010
- Postów
- 4
Cześć wszystkim dzielnym dziewczynom na tym forum.
Czytałam wszystkie historie tutaj umieszczone ze łzami w oczach tym bardziej, iż niedawno straciłam dziecko w podobny sposób. Szukałam wiele dni odpowiedzi na pytania, które kłębiły się w mojej głowie po wyjściu ze szpitala i zadawałam sobie ciągle pytanie dlaczego ja?
Przez przypadek znalazłam tę stronę i zaczęłam czytać wszystkie tutaj umieszczone i opisane historie.
Wtedy pomyślałam sobie, że nie jestem sama.
Na początku września zaszłam w ciążę w końcu się udało po wielu latach. O tym, iż jestem w ciąży dowiedziałam się kiedy zrobiłam test ciążowy. To była niedziela 4 października z niedowierzaniem patrzyłam na wynik testu, który był pozytywny. Szybciutko w poniedziałek pobiegłam do lekarza i z niecierpliwością czekałam na to co mi powie.
Okazało się, że jestem w ciąży, ale lekarz powiedział mi, że ciąża wygląda jakby się nie rozwijała prawidłowo i chciał mnie wysłać na wyłyżeczkowanie macicy, ale się zawahał i powiedział żebym przyszła za 2 tygodnie, że być może ciąża jest jeszcze zbyt mała.
Po tygodniu zaczęłam krwawić to była niedziela nie wiedziałam co mam zrobić płakałam kilka godzin. W poniedziałek znów poszłam do lekarza i okazało się, że mam krwiaka, ale dziecko było silne i przeżyło krwotok. Jednak lekarz nie dał mi l4 tylko leki na podtrzymanie i wysłał do pracy. Pracuję w szkole jako nauczyciel więc praca stresująca, ale pomyślałam, że wie co robi. Minęło kilka tygodni dostałam następny krwotok (to był znów poniedziałek) i skierowanie do szpitala w którym wylądowałam późnym wieczorem. Długo czekałam na izbie przyjęć a potem na lekarza. Traciłam dziecko a nikt się tym nie przejął. W końcu po wypełnieniu wszystkich papierków zjawił się lekarz, który mnie zbadał. W środę jak już mój stan był w miarę stabilny wysłano mnie do domu. Lekarz powiedział, że muszę leżeć i się oszczędzać. Okazało się, że mam znów krwiaka więc pytałam czy grozi to dziecku. Lekarz powiedział, że może być tak, iż w 4 lub w 5 miesiącu łożysko oddzieli się od kosmówki i dziecko umrze. byłam przerażona. W czwartek znów dostałam następne krwawienie, wiec mój lekarz powiedział mi, żebym poszła od razu na oddział do szpitala. Tak więc zrobiłam lekarz, który miał dyżur zbadał mnie, zrobił usg i odesłał do domu, kazał mi przyjąć poczwórną dawkę leków, na następny dzień potrójną i potem zmniejszać dawki. Krwawienie ustało w końcu po 3 dniach. W grudniu poszłam na wizytę kontrolną i odetchnęłam z ulga, bo maluszek był zdrowy, dobrze się rozwijał i był bardzo ruchliwy. Lekarz powiedział mi, że krwiak się wchłonął i wszystko jest na dobrej drodze.
Po nowym roku zaczęły się dziać dziwne rzeczy poczułam jakby ze mnie wydobywała się woda. Znów poszłam do lekarza i okazało się że odchodzą mi wody byłam wtedy w 18/19 tydzień ciąży. Przestraszyłam się bardzo i płakałam, nie wiedziałam co się stało, a lekarz tylko pokiwał głową powiedział, że jest nie dobrze i wypisał mi skierowanie do szpitala. A tam znów ten sam schemat na izbie przyjęć papierkowa robota i na oddziale, potem badanie i zostałam odesłana do szpitala wojewódzkiego w większym mieście. Lekarz tłumaczył mi, iż musi mnie tam odesłać ponieważ tam będę monitorowana 24 h. Zostałam przewieziona karetką. Tam znów papierkowa robota i w końcu późnym wieczorek zbadała mnie lekarka, która powiedziała mi, że będą indukować poród, że dziecko nie ma szans na przeżycie, że to potrwa kilka dni. Nie spałam całą noc płakałam wiele godzin. Codziennie pobierali mi krew i robili przeróżne badania, aby szybciej wywołać poród ponadto przez 2 tygodnie podawano mi leki tłumacząc, że jest to konieczność, bo muszą ratować moje życie, że jeszcze będę miała dziecko itp (traktowali mnie jak gówniarę, bo bardzo młodo wyglądam mimo, że mam już 34 lata). Po 2 tygodniach odstawili mi leki, bo nic się nie działo i zrobili mi usg, dziecko nadal żyło i rozwijało się i rosło. Twierdzili, że wód płodowych nadal nie ma, kazali mi dużo pić i wmawiali niestworzone historie dotyczące życia dziecka. Ja przestałam w końcu słuchać tego co mówią, bo mijały kolejne dni, a moje maleństwo kopało i miało tętno, wody się uzupełniały i wypływały i tak w kółko. Mijały dni i tygodnie, mój stan zdrowia był bardzo dobry, mimo tego żaden lekarz nie dawał mi nadziei tylko mnie dołowali, nie robili nic, aby pomóc mojemu dziecku. Wmawiano mi, że to niedługo potrwa. Minął miesiąc i wciąż było to samo, dzidzia żyła we mnie, nie wiedziałam czy to chłopiec czy dziewczynka. Po 23 tygodniu ordynator szpitala powiedział mi, że jak pójdzie dobrze to mogę rodzić za 2 tygodnie, bo wtedy dziecko ma już szanse na przeżycie. W końcu coś optymistycznego pomyślałam. Opowiadałam mojemu maluszkowi bajki, coraz częściej z nim rozmawiałam, kopał i był silny a ja już nie byłam taka przygnębiona i smutna. W 24 tygodniu zrobiono mi znów usg i powiedziano, że dziecko jest małe, nie rozwinięte, że wód płodowych brak. Wtedy znów się załamałam, ale miałam wsparcie ukochanego i rodziny. Zaczął się 25 tydzień, dziecko nadal żyło i kopało. W piątek czułam, że coś jest nie tak tętno było, mieli mi zrobić usg wieczorem, ale brzydko mówiąc mnie olali. Obudziłam się w sobotę rano bardzo wcześnie i nie czułam ruchów dziecka. Prosiłam, żeby mi szybko zrobili badanie tętna dziecka, dwa razy robili badanie i nie znaleźli tętna, więc zrobiono mi usg. Lekarz długo robił usg i pytał czy rano czułam ruchy maluszka. Powiedział, że nie czułam, po 30 minutowym badaniu stwierdził, że dziecku przestało bić serduszko. Nie wierzyłam, po 7 tygodniach mojemu maluszkowi przestało bić serduszko. Lekarz zbadał mnie i powiedział, że musi wywołać poród, ale to potrwa kilka dni. Modliłam się, żeby Bóg dał mi siłę, żebym szybko urodziła. Po 7 godzinach przyszła na świat piękna córeczka w 25 (skończonym) tygodniu (13.02.2010 r.). Daliśmy jej na imię Nikola. Dziecko miało 28 cm i 450 g Walczyła do końca a ja razem z nią. Bardzo to przeżyłam. W dniu wypisu ze szpitala lekarka poinformowała mnie, że Nikola urodziła się zdrowa, a moje wyniki były bardzo dobre w dniu porodu. Wzięli łożysko do badania, bo nie znają przyczyny śmierci Nikoli. Czekam już ponad miesiąc na wyniki ze szpitala. Zadaję sobie pytanie dlaczego nie zrobili nic, aby ratować naszą Nikolę, tym bardziej, że wiem, że niektórym dzieciom udało się przeżyć. Naszej Nikoli nikt nie dawał szans na przeżycie. Wiem, że czas leczy rany, ale chciała bym znaleźć odpowiedź na wiele pytań.
Mama Aniołka (*) Nikoli 13.02.20010 r. - Natalia
Czytałam wszystkie historie tutaj umieszczone ze łzami w oczach tym bardziej, iż niedawno straciłam dziecko w podobny sposób. Szukałam wiele dni odpowiedzi na pytania, które kłębiły się w mojej głowie po wyjściu ze szpitala i zadawałam sobie ciągle pytanie dlaczego ja?
Przez przypadek znalazłam tę stronę i zaczęłam czytać wszystkie tutaj umieszczone i opisane historie.
Wtedy pomyślałam sobie, że nie jestem sama.
Na początku września zaszłam w ciążę w końcu się udało po wielu latach. O tym, iż jestem w ciąży dowiedziałam się kiedy zrobiłam test ciążowy. To była niedziela 4 października z niedowierzaniem patrzyłam na wynik testu, który był pozytywny. Szybciutko w poniedziałek pobiegłam do lekarza i z niecierpliwością czekałam na to co mi powie.
Okazało się, że jestem w ciąży, ale lekarz powiedział mi, że ciąża wygląda jakby się nie rozwijała prawidłowo i chciał mnie wysłać na wyłyżeczkowanie macicy, ale się zawahał i powiedział żebym przyszła za 2 tygodnie, że być może ciąża jest jeszcze zbyt mała.
Po tygodniu zaczęłam krwawić to była niedziela nie wiedziałam co mam zrobić płakałam kilka godzin. W poniedziałek znów poszłam do lekarza i okazało się, że mam krwiaka, ale dziecko było silne i przeżyło krwotok. Jednak lekarz nie dał mi l4 tylko leki na podtrzymanie i wysłał do pracy. Pracuję w szkole jako nauczyciel więc praca stresująca, ale pomyślałam, że wie co robi. Minęło kilka tygodni dostałam następny krwotok (to był znów poniedziałek) i skierowanie do szpitala w którym wylądowałam późnym wieczorem. Długo czekałam na izbie przyjęć a potem na lekarza. Traciłam dziecko a nikt się tym nie przejął. W końcu po wypełnieniu wszystkich papierków zjawił się lekarz, który mnie zbadał. W środę jak już mój stan był w miarę stabilny wysłano mnie do domu. Lekarz powiedział, że muszę leżeć i się oszczędzać. Okazało się, że mam znów krwiaka więc pytałam czy grozi to dziecku. Lekarz powiedział, że może być tak, iż w 4 lub w 5 miesiącu łożysko oddzieli się od kosmówki i dziecko umrze. byłam przerażona. W czwartek znów dostałam następne krwawienie, wiec mój lekarz powiedział mi, żebym poszła od razu na oddział do szpitala. Tak więc zrobiłam lekarz, który miał dyżur zbadał mnie, zrobił usg i odesłał do domu, kazał mi przyjąć poczwórną dawkę leków, na następny dzień potrójną i potem zmniejszać dawki. Krwawienie ustało w końcu po 3 dniach. W grudniu poszłam na wizytę kontrolną i odetchnęłam z ulga, bo maluszek był zdrowy, dobrze się rozwijał i był bardzo ruchliwy. Lekarz powiedział mi, że krwiak się wchłonął i wszystko jest na dobrej drodze.
Po nowym roku zaczęły się dziać dziwne rzeczy poczułam jakby ze mnie wydobywała się woda. Znów poszłam do lekarza i okazało się że odchodzą mi wody byłam wtedy w 18/19 tydzień ciąży. Przestraszyłam się bardzo i płakałam, nie wiedziałam co się stało, a lekarz tylko pokiwał głową powiedział, że jest nie dobrze i wypisał mi skierowanie do szpitala. A tam znów ten sam schemat na izbie przyjęć papierkowa robota i na oddziale, potem badanie i zostałam odesłana do szpitala wojewódzkiego w większym mieście. Lekarz tłumaczył mi, iż musi mnie tam odesłać ponieważ tam będę monitorowana 24 h. Zostałam przewieziona karetką. Tam znów papierkowa robota i w końcu późnym wieczorek zbadała mnie lekarka, która powiedziała mi, że będą indukować poród, że dziecko nie ma szans na przeżycie, że to potrwa kilka dni. Nie spałam całą noc płakałam wiele godzin. Codziennie pobierali mi krew i robili przeróżne badania, aby szybciej wywołać poród ponadto przez 2 tygodnie podawano mi leki tłumacząc, że jest to konieczność, bo muszą ratować moje życie, że jeszcze będę miała dziecko itp (traktowali mnie jak gówniarę, bo bardzo młodo wyglądam mimo, że mam już 34 lata). Po 2 tygodniach odstawili mi leki, bo nic się nie działo i zrobili mi usg, dziecko nadal żyło i rozwijało się i rosło. Twierdzili, że wód płodowych nadal nie ma, kazali mi dużo pić i wmawiali niestworzone historie dotyczące życia dziecka. Ja przestałam w końcu słuchać tego co mówią, bo mijały kolejne dni, a moje maleństwo kopało i miało tętno, wody się uzupełniały i wypływały i tak w kółko. Mijały dni i tygodnie, mój stan zdrowia był bardzo dobry, mimo tego żaden lekarz nie dawał mi nadziei tylko mnie dołowali, nie robili nic, aby pomóc mojemu dziecku. Wmawiano mi, że to niedługo potrwa. Minął miesiąc i wciąż było to samo, dzidzia żyła we mnie, nie wiedziałam czy to chłopiec czy dziewczynka. Po 23 tygodniu ordynator szpitala powiedział mi, że jak pójdzie dobrze to mogę rodzić za 2 tygodnie, bo wtedy dziecko ma już szanse na przeżycie. W końcu coś optymistycznego pomyślałam. Opowiadałam mojemu maluszkowi bajki, coraz częściej z nim rozmawiałam, kopał i był silny a ja już nie byłam taka przygnębiona i smutna. W 24 tygodniu zrobiono mi znów usg i powiedziano, że dziecko jest małe, nie rozwinięte, że wód płodowych brak. Wtedy znów się załamałam, ale miałam wsparcie ukochanego i rodziny. Zaczął się 25 tydzień, dziecko nadal żyło i kopało. W piątek czułam, że coś jest nie tak tętno było, mieli mi zrobić usg wieczorem, ale brzydko mówiąc mnie olali. Obudziłam się w sobotę rano bardzo wcześnie i nie czułam ruchów dziecka. Prosiłam, żeby mi szybko zrobili badanie tętna dziecka, dwa razy robili badanie i nie znaleźli tętna, więc zrobiono mi usg. Lekarz długo robił usg i pytał czy rano czułam ruchy maluszka. Powiedział, że nie czułam, po 30 minutowym badaniu stwierdził, że dziecku przestało bić serduszko. Nie wierzyłam, po 7 tygodniach mojemu maluszkowi przestało bić serduszko. Lekarz zbadał mnie i powiedział, że musi wywołać poród, ale to potrwa kilka dni. Modliłam się, żeby Bóg dał mi siłę, żebym szybko urodziła. Po 7 godzinach przyszła na świat piękna córeczka w 25 (skończonym) tygodniu (13.02.2010 r.). Daliśmy jej na imię Nikola. Dziecko miało 28 cm i 450 g Walczyła do końca a ja razem z nią. Bardzo to przeżyłam. W dniu wypisu ze szpitala lekarka poinformowała mnie, że Nikola urodziła się zdrowa, a moje wyniki były bardzo dobre w dniu porodu. Wzięli łożysko do badania, bo nie znają przyczyny śmierci Nikoli. Czekam już ponad miesiąc na wyniki ze szpitala. Zadaję sobie pytanie dlaczego nie zrobili nic, aby ratować naszą Nikolę, tym bardziej, że wiem, że niektórym dzieciom udało się przeżyć. Naszej Nikoli nikt nie dawał szans na przeżycie. Wiem, że czas leczy rany, ale chciała bym znaleźć odpowiedź na wiele pytań.
Mama Aniołka (*) Nikoli 13.02.20010 r. - Natalia
Ostatnia edycja: