to i ja może zdążę opisać swój poród:
jak wiecie, 9.08. w niedzielę obudziły mnie o 6.30 skurcze, które regularnie powtarzały się co 10 minut; nie mogłam już zasnąć, więc wstałam, zjadłam lekkie śniadanko, poczytałam materiały ze szkoły rodzenia o porodzie; fale gorąca uderzały do głowy, po czaszce jakby mrówki chodziły, zdecydowanie COŚ się zaczynało dziać; czułam dziwny spokój i zupełną gotowość do spotkania z tą ważną chwilą w życiu ciężarnej; stan taki trwał do 9.30, ale skurcze ani się nie nasilały, ani nie były częstsze, więc wzięłam prysznic i postanowiłam spróbować zasnąć - co mi się zresztą udało;
obudziłam się jakoś w południe, skurcze jakieś były, ale nie bolesne i nie regularne, więc nawet nie notowałam co i ile; w ciągu dnia zjadłam normalny obiad (nawet dość spory), myślałam już, że nic się z tego nie rozkręci, skoro skurcze jakby ustały;
ALE od ok. 17.30 skurcze powróciły, na dodatek stały się już bolesne i regularne, najpierw co 10, potem już co 7 minut; postanowiłam nie zwlekać, umyłam się, przygotowałam ostatnie drobne rzeczy do torby szpitalnej i padło hasło: "jedziemy":-) była godz. 20;
w drodze do szpitala (a jechaliśmy z Pruszkowa do W-wy) skontaktowałam się z położną poznaną w szkole rodzenia uprzedzając, że nadciągamy;-)akurat nie była na zmianie, ale wykonała tel. do szpitala informując swoją koleżankę o zbliżającej się ciężarówce

więc jak już dotarliśmy, położna się nas spodziewała; parę formalności na izbie przyjęć, badanie, 2cm rozwarcia i przyjęcie na oddział; skurcze stawały sie już mocno natarczywe i ledwo szłam; większość I fazy spędziłam albo siedząc w dziwnej pozie na fotelu, albo leżąc na boku na łóżku, niestety ani piłka ani inne ruchowe ćwieczenia nie bardzo mi pomagały; jak się okazało, przyczyną tego była niestety przepełniona kiszka (wyszedł mój obiadek...), ale po lewatywie (cóż to za zbawienie!) ruszyło sie sprawniej; co jakis czas ktg, badanie i postępujące rozwarcie; często korzystałam z ciepłego prysznica, bardzo mi pomagał i poprawiał samopoczucie; mąż przypominał o oddychaniu, w trakcie skurczów zaciskałam jego dłoń i tak naprawdę to najbardziej mi pomagało; skurcze były już na tyle silne, że zaczynałam pojękiwać i zapragnęłam ulżyć sobie czymś przeciwbólowym; kolejne badanie pokazało już 6 cm rozwarcia, więc za późno było na zzo (teraz jestem z tego powodu ogromnie szczęśliwa i dumna z siebie, a le w tamtej chwili czułam się strasznie oszukana, zostawiona samej sobie); przemknęło mi przez myśl, że nie przetrwam tzw. kryzysu 7 cm, że nie poradzę sobie z bólem, ale za chwilę pojawiło się parcie na kupkę; znów wczołgałam się pod prysznic, tam odszedł mi podbarwiony na brązowo czop; położna znów zabrała mnie na fotel, tam odeszły mi wody i stwierdziła: "kochana, rodzimy, teraz dużo zależy od Ciebie" - zaczęło się!!! parte trwały u mnie pół godziny, skurcze miałam intensywne, ale krótkie; położna chciała bym w trakcie skurczu dała radę 3 razy poprzeć, ale wychodziły tylko dwa parcia; podała mi odrobinę oksytocyny i poszło już szybko - nacięcia nie poczułam, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że je wykonuje; chciałam go uniknąć, ale z uwagi na te przedłużające się parte jednak mi pomogło; nie krzyczałam, jedynie wydawałam z siebie jakiś dźwięk pomiędzy jękiem a warczeniem; usłyszałam, jak wzywają personel z hasłem "do porodu", przyszło parę osób; po chwili poczułam ulgę, zobaczyłam swój opadający brzuch, a za chwilę położono mi na piersi maleńką skurczoną istotkę... byłam jak w jakiejś malignie, patrzyłam na maleństwo, na męża, na położną, nie do końca wierząc że to już, że to nasza Córcia przyszła na świat... po chwili usłyszałam Jej krzyk, zbadano malutką, usłyszeliśmy że jest zdrową dziewuszką, dostała 10 pkt. Apg; była to 2.30 rano; za chwilę urodziło się łożysko (nic nie czułam), potem jakaś pani mnie zszywała - to akurat czułam, ale nic już nie miało znaczenia...
naprawdę nie mogłam uwierzyć, że to zawiniątko, beduinka, którego położono przy mnie po odstawieniu do sali poporodowej jest moje, że ze mnie wyszło, że jeszce rano kopało i się przeciągało w moim brzuchu... zaczęłyśmy karmienie, mała tak pięknie się przystawiała, otwierała szeroko buziulkę machając główką na boki, by chwycić pierś...
to były piękne chwile, łzy mi lecą na ich wspomnienie... i choć pierwsze myśli były: nigdy więcej, to już teraz wiem, że warto i nawet trzeba przejść ten ból, ten specyficzny, przypisany kobiecie stan, by w pełni docenić życie...
kocham moja córeczkę njbardziej na świecie (i już załałam laptopa łzami)