Ja nastawiona byłam na poród SN, niestety skończyło się na cięciu.
Listopad 2017.
Pierwsze skurcze obudziły mnie dokładnie w dniu terminu kilka minut po północy, wiedziałam już, że to jest TO, że się zaczęło. Nie obudziłam odrazu męża, poszłam się ubrać, dopakować torbę, zrobiłam mężowi na wynos kanapki i kawę w termos bo stwierdziłam, że na pewno będzie głodny na porodówce (śmiejemy się z tego do dziś
) no i tak się krzątałam po mieszkaniu aż do godziny 3 nad ranem, kiedy to już skurcze były bardzo bolesne i pojawiały się co 6 minut. Wtedy obudziłam męża i oznajmiłam mu, że jedziemy do szpitala bo rodzę
Na izbie przyjęć mnie zbadano, rozwarcie było na 2cm, więc stwierdziłam, że jeszcze to potrwa... Zanim wypełniłam te wszystkie papiery itd i przeszłam na salę porodową to była już 4 nad ranem. Podpięli mnie pod ktg a rozwarcie już było na 4cm. Skurcze bardzo mocne, krzyżowe. Po chwili dosłownie już 6cm. Szło to wszystko bardzo szybko. Mąż był obecny ze mną cały czas, chcieliśmy mieć poród rodzinny. Ale wtedy zaczęły się komplikacje. Zaczęło spadać mocno tętno dziecka, ktg co chwilę wyło. Stres okropny... Położna mnie zbadała i mówi, że coś jest nie tak, że dziecko źle się zaczyna wstawiać w kanał, no i to tętno... Pobiegła po lekarza, a do mnie powiedziała tylko, żebym się szykowała na cięcie i że mnie bardzo przeprasza ale nie uda się bez ryzyka ten poród sn (wiedziała, że bardzo chciałam tak rodzić, to była położna ze szkoły rodzenia gdzie chodziliśmy, akurat tak się złożyło i szczerze mówiąc marzyłam żeby na nią akurat trafić). Lekarka przyszła, siadła i obserwowała ze spokojem jak tętno dziecka coraz bardziej spada.... To były najgorsze chwile... Przyszedł drugi lekarz, rozwarcie było już na 8cm. A ja zaczynałam powoli czuć, że skurcze się zmieniają, że zaraz pojawią się parte. Wtedy położna nie wytrzymała i dosłownie wydarła się, że mają mnie natychmiast ciąć.
Szybko kroplówka, pobranie krwi, przebranie mnie, papiery do podpisu i przewiezienie mnie obok na sale operacyjną. Tam już wszystko poszło ekspresem. Anestezjolog podał znieczulenie w kręgosłup, po chwili przestałam czuć skurcze, położyli mnie na stół i zaczęło się cc. Czułam dotyk, czułam jak wykonywane jest cięcie, ale nic nie bolało. Potem szarpanie. Jak już dostali się przez powłoki do dziecka to poczułam ucisk pod żebrami i mocniejsze szarpnięcie. (syn urodzony o 6:25) Usłyszałam od lekarza "o rany jaka chudzinka, jakie maleństwo". A za chwilę informację, że nie urodziłabym SN bo syn był tak zaplątany w pępowinę, że by się po prostu udusił. Pokazali mi synka i zabrali go do zbadania tuż obok. Słyszałam jak płacze i mi ulżyło. Po chwili punktacja 10/10 i że wszystko jest w porządku. Ulga nr 2. Synek pojechał do taty a mnie zaczęli szyć. Wtedy spadek ciśnienia, nudności i odruch wymiotny o czym szybko poinformowałam personel. Podali mi coś do wenflonu na wyrównanie ciśnienia i po chwili czułam się już dobrze.
Przewieźli mnie na salę i zaraz przyszedł do mnie mąż z synkiem
przystawiłam małego do piersi i się kangurowaliśmy.
Dostawałam dużo leków przeciwbólowych pierwszego dnia. Jakoś po godzinie 15 byłam pionizowana i poszłam pod prysznic z pomocą męża. Potem już jakoś poszło
pierwszy tydzień po powrocie do domu był bolesny, ale z każdym kolejnym dniem było lepiej.
Teraz jestem w drugiej ciąży, termin mam na początek października i z tego co wiem zmieniły się przepisy i nie mogę odmówić porodu sn ze względu na poprzednie cięcie, tak jak to było do tej pory.