Ja po 15 latach przerwy rodziłam w zeszłym roku swoją trzecią córkę. Bardzo na nią czekałam. Ponieważ jestem w słusznym wieku, w szpitalu znajdowałam się od 38 tygodnia, tak żeby dmuchać na zimne. Od dwóch tygodni odchodził mi też czop śluzowy i miałam regularne skurcze, za którymi jednak nie szło rozwarcie. Lekarze uspokajali, że dzidzi się nie śpieszy, że jeszcze czas, a we mnie jakby diabeł wstąpił, ja chciałam już i koniec. Zamiast się wysypiac, książki czytać, idiotka...
Także z każdym dniem żądałam badań, konsultacji z ordynatorem, wywoływań tego porodu, a sama latałam jak perszing po schodach i po skwerku żeby przyspieszyć. No i faktycznie, jak minął termin i tydzień zaczęło się wywoływanie. Plastry, lewatywy, balonik, nic. Stanowczo zażądałam oksytocyny, bo po oksytocynie urodziłam dwójkę wcześniejszych dzieci. Mąż przyjechał z torbami żarcia na poród rodzinny, ja na pewniaka, że to ten dzień, dostałam kroplówkę no i zaczęły się skurcze jak pierun. Na ktg 130 - po dwóch godzinach rozwarcie na 2. Ja jeszcze się bujałam na piętach, chodziłam, a tu nic. Mąż mnie pytał na ile w skali do 10 czuję
ból, a ja że na 7, bo se myślę, jeszcze dużo potrafię wytrzymać. Po 9 godzinach wycieńczoną odwieźli mnie z powrotem na oddział. Rozwarcie na 2. No pobeczałam się. Tak czekałam na to nasze maleństwo a tu nic. Przyznam się że jakby mi wtedy szóstej klepki brakowało, ale martwiłam się, że to dziecko nigdy się nie urodzi a lekarzom nie będzie się to wcale wydawać dziwne. Gorączka mózgu.
Na drugi dzień po wywoływaniu obudziłam się obolała i wykończona. Ordynator na obchodzie zauważył, że nie wyglądam najlepiej i zalecił pozostać w łóżku, a mi po raz pierwszy to przypasowało. Pomyślałam kij tam, wyleżę się, odpocznę, wyśpię się, a jutro znów będę kombinować jakby tu urodzić. Do męża zadzwoniłam, że dziś nie rodzę, może iść spokojnie do pracy, bo już chodził w kratkę - co drugi dzień urlop na poród, w zależności jak się czułam. Spało mi się super do wieczora. Późnym popołudniem, trochę jeszcze zaspana wyszłam na skwerek przed szpital, a tam ordynator zaliczył stłuczkę swoim autem z jakimś klientem. Przyjechała policja, awantura, no wiecie jak to miesiąc w szpitalu - nudy, jak brakuje telewizji na żywo. Przyznaję się bez bicia, z chorej ciekawości zaczełam łazić po tym skwerku żeby mnie ten cyrk nie ominął. W pewnym momencie za dziesiątym okrążeniem, coś mi tak się w brzuchu oberwało i nie mogłam zrobić kroku. Dowleklam się do drzwi szpitala powłóczac jedną nogą z tyłu, a tam siedzi koleżanka z sali i mówi, że szkoda że spałam, bo ona była na ćwiczeniach i kręciły biodrami żeby szybciej urodzić. Oczywiście nic, że już chodzić nie umiem, ale jeszcze se z nią pokrecilam tymi biodrami i poczułam że zaraz zasnę lub padnę. Oczy mu się same zamykały. Ledwo się dowlekłam do sali i do łóżka. W łazience zauważyłam, że też mi jakby ten czop mocniej odchodził, ale w sumie od miesiąca miałam już dość różnych objawów, czopów, skurczy, bóli i nic, więc se pomyślałam - dziś niestety ale muszę się wyspać, a nie pierdołami zajmować. Była osiemnasta. Zasnęłam z miejsca. O 19 ej obudziłam się z krzykiem, właściwie obudził mnie gigantyczny skurcz. Z bijącym sercem czekałam co dalej. Dalej nic, więc zasnęłam. O dwudziestej przyszła lekarka. Zapytała o skurcze, potwierdziłam, że mam, a właściwie miałam jeden o dziewiętnastej. Roześmiała się i poszła. O dwudziestej pierwszej poszłam na siku i zauważyłam w cholerę wody? wydzieliny? Ile już razy w ciągu miesiąca miałam takich obserwacji? Tak bardzo chciało mi się spać. Naprawdę z niechęcią powlokłam się do położnej, bardzo ciężko było mi nogami ruszać, jakby coś mi miednicę blokowało. No i jak tylko położna wsadziła te swoje paluchy, poleciały wody. Kurde, pomyślałam że gorszego momentu na poród nie ma, bo tak mi się chciało spać, po raz pierwszy od dziewięciu miesięcy. No ale zawieźli mnie na porodówkę, tam po podłączeniu do ktg, położna stwierdziła zero akcji skurczowej, rozwarcie na dwa. Spokojnie położyć się spać, światełko przygasić, do męża nie dzwonić, nie niepokoić, bo tu się zejdzie do rana. Może bym uwierzyła, ale wbrew znakom na niebie i ziemi i wbrew zdrowemu rozsądkowi zadziałał instynkt. Od tej pory wszystko co się ze mną działo, było kierowane siłą wyższą. Otóż tylko po wyjściu położnej 21:30 zero skurczów, zadzwoniłam do męża, że rodzę. Na jego powątpiewanie i ewentualny gest łaski, że najwcześniej może być o 22 :15 po pracy, ryknęłam że nie zdąży!!! Ma się zwolnić i być tu natychmiast!!! Po czym nie wiem czemu zacisnęłam zęby. Ktg nie odnotowywało żadnych skurczy, zero bólu, a ja pamiętam, że spocona jakbym nie wiem jaki wysiłek odwalała nie spuszczalam wzroku z zegara. W końcu o 22:14 mąż zadzwonił że jest przed szpitalem, krzyknęłam do słuchawki: biegnij! Nie wiem czemu, czulam, że coś strasznie wstrzymuję, no i w minutę był na sali razem z położną i w tym samym momencie jak oni wpadli, ja upadłam z łóżka na ziemię. Po prostu skurcz mnie złożył wpół. W życiu nie poczułam takiego bólu. Wiłam się po podłodze, krzyczałam, że chcę cesarkę, wręcz darłam się żeby położna biegła po lekarzy. To był jeden mega skurcz który odpuszczał tylko na sekundę żebym nabrała powietrza. Mąż dopytywał jak durny w skali 1:10 na ile cię boli? A ja wrzeszczalam na tysiąc, ku.wa na tysiąc, ja umieram!!! Położna próbowała coś zaproponować, jakiś prysznic, masaż pleców, - darłam się że nie ma sterczeć nade mną tylko gnać do doktora. Cała akcja trwała pięć minut i skończyła się równie szybko jak się zaczęła. Przyszła położna z anastezjologiem i lekarzem, kazali mi wstać z ziemi ( a jeszcze kiedy się wiłam na tej ziemi to mąż mnie polewał wodą mineralną po twarzy. Wtedy gdybym miała siłę mu pierdutnac, wstać z tej ziemi i go zabić, ewentualnie nawet spytać: co on do diabła robi, bi nie wiem? Ale on potem twierdził, że chciał mi pomóc a nie wiedział jak i słyszał że woda pomaga, i że jakbym ciszej krzyczała jak mnie polewał. No ja myślę, szczególnie jak się wlewa do otwartej od wrzasku buzi) -żeby się zbadać, jeszcze jakoś wstałam z tej ziemi, poczułam znów ten skurcz i to, że na stojąco go nie przeżyję. Rzuciłam się na łóżko na poręcz, łóżko nie było zablokowane, po jednej stronie ja z wrzaskiem i obłędem na twarzy jak Mel Gibson w bitwie o Szkocję w Brave Hart, z drugiej strony lekarz, położna, anastezjolog i mój mąż zaparci ile sił darli się -" na drabinki! Na drabinki! Do drabinek to ja miałam z metr akurat, a łóżko pod reką. I byłabym ich wypchała przez otwarte okno z tym łóżkiem, ale mi nagle, w jednej chwili minął cały ból, wrócił rozsądek, oznajmiłam zgromadzeniu że rodzę, i niewiele czasu zostało więc niech się pospieszą z tym badaniem, bo muszę sobie nogi poustawiać do parcia. Wystarczyło że się położyłam to już nawet badania nie było, tylko usłyszałam pełen zgrozy głos położnej że pełne rozwarcie, widać główkę i już nie wiem kiedy cała ekipa się zmieniła. Anastezjolog na pediatrę, przyleciała skądś druga położna ja czułam fajne parcie, i tak sobie parlam jakbym ciastko jadła pod ich dyktando: przeć, nie przeć, przeć, nie przeć. Phi, Zero wysiłku, tylko w pewnym momencie poczułam ni chu, chu! To co tam siedzi żadnym sposobem nie przejdzie ani centymetra dalej, jakby się zaklinowało na amen. Ni w przód ni w tył. Wtedy naprawdę się wystraszyłam. I pamiętam, że taka w strachu spojrzałam na te położne, żeby jakoś im oznajmić, że to już koniec, że to już na tyle z mojej strony i pamiętam, że one dwie tak dziwnie się patrzyły w dół, z taką czułością i coś dotykały. I wtedy do mnie doszło, że one podtrzymują i głaszczą po główce moje dziecko! Dało mi to tyle siły! Pomyślałam że trudno niech mnie rozerwie, ja chcę moje dziecko! Zacisnęłam zęby i ... Nie było tak źle. Po sekundzie trzymałam naszą córeczkę. To najszczęśliwsza chwila mego życia.