Termin miałam na 8 sierpnia... ale nic się nie działo... cisza jak makiem zasiał... to samo w czwartek - jakbym miała rodzić przynajmniej za miesiąc... gdy byliśmy z mężem u moich rodziców na obiedzie wpadła sąsiadka (p. ginekolog) zobaczyć jak wyglądam i jak się czuję, bo zobaczyła auto przed domem. Na pytanie męża "Co zrobić, żeby było szybciej?" powiedziała, że jest taki b. stray sposób, a mianowicie SEX. No więc długo nie czekaliśmy w piątek i zabraliśmy się do 'roboty'.
W konsekwencji zaczął mi twardnieć brzuszek. Skurcze były bezbolesne. Widomo cisneło na pęcherz... ale nie można tego przecież nazwać bólem - mały dykomfort. Brzuch twardniał nieregularnie co 3 min, 2 min czasem co 6, 7 minut... więc nie zaprzestaliśmy starań... po poludniu pojawił się śluż z odrobiną krwi... ale dalej nic konkretnego nei czułam po za twardnieniem brzucha.
W sobotę po śniadaniu znów zabraliśmy się do pracy - bez zmian.
Po obiedzie kolejna próba... i dalej nic... poszliśmy spać w sobotę kolo 21... O 23 obdziłam się da siusiu i znów zobaczyłam śluz z krwią... ale brzuszek nadal tylko twardniał nieregularnie i bezboleśnie...
Kolejna pobudka o godzinie 0:00. Coś mnie zabolało... wziełam zegarek i mierzę odstępy: 6,5 min, 6 min, 7 min coraz bardziej boli... obudziłam męża i mówię mu, że boli. Przy następnym skurczu zwinęłam sie w kłębek i powiedziałam, że chyba jedziemy, niech dzwoni po położną, a ja biore prysznic. Kolejny skurcz pod prysznicem - zemdliło mnie, na szczęście mąż mnie pilnował i zdążył podać wiaderko
Między skurczami latałam po mieszkaniu i zbierałam jeszcze potrzebne do szpitala rzeczy. Mąż parzył liście malin do termosu, bo w końcu miały się przydać, by skurcze były bardziej efektywne.
Z domu wyjechaliśmy pare minut po godzinie 1. Po drodze zgarnęliśmy położną. W szpitalu byliśmy kolo 1:30. Wchodzimy na izbę. Moja położna pyta na izbie kto jest na dyżurze i który lekarz schodzi - oczywiście sąsiadka moich rodziców ;-)
Zdążyła spytać czy umówiłam się z anestezjologiem na znieczulenie, mąż miał zacząć odpowiadać na pytania położnej (wywiad środowiskowy
). Gdy gin tylko zajrzała powiedziała "Hmm... no to rodzimy. Siostro koszula i na porodówkę". W tym momencie przyjechała moja mama, bo miała przywieźć coś do jedzenia dla męża, bo miał zgłodniec podczas długiego porodu. Gin zostawiła ją z położna, by odpowiedziała na wszytskie pytania a męża zabrała na porodówkę.
W skrócie - jak przyjechałam, miałam juz pełne rozwarcie... główka była jeszcze troszkę wysoko, więc po przebiciu pęcherza poskakałam sobie na piłce. Skórcze miałam dość krótkie ale bolały. Między skórczami było spokojnie... Mąż się śmiał, że ciśnienie to mam jak na spacerku, bo nawet w skórczy 120/70. Nie mogłam nawet liczyć na żedne środki przeciwbólowe, bo to nie miało sensu - było za późno. Wszystko, poszłoby dla małego i urodziłby się pod wpływem tychże środków.
W końcu o 2:35 urodził się mój największy skarbek. Pępowinę miał dwa razy owiniętą w okół szyjki
, ale była bardzo długa więc nic się nie działo. od razu położyli mi go na brzuszku i tak sobie poleżał chwilunie...
Potem zajął się nim pediatra. Mąż był przy tym wszystkim i filmował jak mierzą i ważą naszego brzdąca. Ja dopiero w domu zobaczyłam co oni robili mojemu synkowi
jak mu te rurki do nosa i do buźki wsadzali...
O godzinie 3:15 juz byłam zszyta (nacięcie i jeszcze troszkę popękałam :-(, ale nie wiele i dobrze się goi
). Potem przewieźli mnie do sali obok gdzie Tomuś pierwszy raz poznał co to cycuś mamusi.
Cały poród trwał 2 godziny 35 minut
(a opis jakby trwał całe wieki)
Nie było źle. Wszystkim życzę takich porodów!!