Cześć kobietki!
Jeśli chodzi o to liczenie pierwszego dnia cyklu to też różne są zalecenia lekarzy, mój kazał liczyć jako pierwszy dzień, w którym okres pojawił sie przed godz. 17 i pod warunkiem, że jest to normalne krwawienie, a nie plamienie.
A ja muszę Wam powiedzieć, że u mnie znowu wszystko stanęło na głowie.... Już niebawem mieliśmy się umawiać na pierwszą wizytę w związku z in vitro, a w tej chwili nie wiem czy w ogóle do niego podejdziemy... Nie wiem, czy mnie zrozumiecie, ale ja po prostu nie dam rady psychicznie... Im bliżej zabiegu, tym więcej i więcej o tym wszystkim myślę i zrozumiałam, że nie poradziłabym sobie w sytuacji powstania zbyt dużej dla mnie ilości zarodków, kiedy nie mogłabym ich pobrać. Oczywiście nie uważam się za tak niesamowicie płodną, że jestem pewna, że na 100% będę miała wielką pulę komórek, z których powstanie cała armia zarodków, z których każdy bez wątpienie zostanie kiedyś moim małym dzidziusiem. Nie jestem aż taką optymistką, wiem jakie są realia, że znacznie większe jest prawdopodobieństwo, że z całego zabiegu nic nie wyjdzie niż to, że będzie to tak wielki sukces, ale niestety podchodząc uczciwie nie mogę też wykluczyć takiej możliwości. Wiem że takie sytuacje się zdarzają. Czytałam o takich przypadkach, jakaś dziewczyna przy pierwszym cyklu in vitro miała kilkanaście komórek, z których ostatecznie nic nie wyszło, a po drugiej punkcji zapłodniła (mając w pamięci poprzednie niepowodzenie) chyba 17 komórek, no i udało się za pierwszym razem - ciąża bliźniacza, o ile dobrze pamiętam pobrała potem jeszcze jednego mrozaka i znowu sukces za pierwszym razem. I kto mógł się tego spodziewać? Tak samo jak nie możemy przewidzieć tego, że może wyjść totalna klapa, tak samo nie możemy wykluczyć, że dojdzie do sytuacji, kiedy po prostu nie będziemy wstanie zabrać wszystkich powstałych zarodków. I co wtedy?... Ja po prostu nie wyobrażam sobie ani zniszczenia zarodków, ani ich oddania innym ludziom. Czułabym się potwornie gdybym miałam zniszczyć coś, co tak długo było dla mnie marzeniem i celem. A oddanie zarodków do adopcji wiem, że w moim przypadku oznaczałoby brak spokoju psychicznego do końca życia, ból, że oddałam komuś własne dzieci (bo dla mnie to zawsze byłyby MOJE dzieci) i zastanawianie się już zawsze nad tym, co się z nimi dzieje, czy nie dzieje im się krzywda itp.
Może pomyślicie, że głupia jestem, że dopiero teraz do tego doszłam skoro już byłam zdecydowana na zabieg, a nawet złożyłam papiery do refundacji. Wydawało mi się, że dobrze to przemyśleliśmy, ale uświadomiłam sobie, że
to nasze "zastanawianie" było zdeterminowane tylko i wyłącznie wielkim pragnieniem posiadania dziecka, a tym samym z góry zaprogramowane na "TAK". Chyba nie chcieliśmy widzieć tych wszystkich dylematów, licząc na to, że "przecież w rzeczywistości to i tak zazwyczaj z tych kilkunastu komórek ostatecznie dochodzi do co najwyżej 2 ciąż". Tak chcieliśmy myśleć i w tą cudownie dla nas optymalną wersję wierzyć. Ale im bliżej terminu, w którym mamy zacząć działać, tym bardziej uczciwie i szczerze zaczęliśmy jednak myśleć o tym, czy mamy prawo - w tak niesamowicie ważnej kwestii podjąć ryzyko, że na pewno problem sam się rozwiąże, a przede wszystkim, czy jesteśmy gotowi podjąć konsekwencje naszej decyzji, jakiekolwiek by one nie były. I wiem, że nie jesteśmy...
Nie wiem co dalej, jestem na totalnym rozdrożu, z jednej strony tak bardzo pragnę dziecka, chcę zrobić wszystko, że je mieć, a z drugiej coraz większy dylemat i strach...
Zaczęłam rozważać opcję ivf z mrożeniem komórek jajowych, dzięki temu mogłabym zapłodnić tylko tyle komórek, ile wiem, że jestem w stanie ewentualnie przyjąć, a ewentualne niewyorzystane komórki byłoby mi chyba jednak łatwiej zniszczyć niż zarodki (w końcu w każdym naturalnym cyklu, kiedy nie dochodzi do zapłodnienia te komórki obumierają). Ale niestety ta procedura znacznie zmniejsza szanse powodzenia. No i moja klinika chyba jej nie stosuje, musiałabym się znowu rozejrzeć za inną placówką...
Ech, ciężko mi, nie wiem co robić..,
Przepraszam Was dziewczyny, że takie wypracowanie Wam tu walnęłam, ale musiałam to wszystko z siebie wyrzucić...
Na koniec chciałabym tylko zaznaczyć - żeby uniknąć nieporozumień - że jestem absolutnie daleka od negatywnego oceniania osób, które zniszczyły lub oddały zarodki do adopcji. Całkowicie szanuję i rozumiem te decyzje i w żaden sposób ich nie krytykuję, ani nie piętnuję. Chodzi mi tylko i wyłącznie o moje własne leki, rozterki i odczucia.