Uwaga jest długa. Pewnie dość chaotycznie napisana, ale to wydarzyło się dwa miesiące temu i w przeciągu dwóch tygodni wiele się wydarzyło. Cały czas to do mnie wraca. i chociaż się już uspokoiłam, tak nie zadręczam to analizuję to co mnie spotkało. Bo nawet nie chodzi o samo poronienie, które jest i będzie zawsze naszą małą tragedią a o okoliczności towarzyszące. Podejrzewamy bowiem z narzeczonym, że albo został popełniony szereg błędów (a może zaniechań?) lekarskich lub że komuś z naszego otoczenia (kto miał też styczność z moimi lekarzami) bardzo nie odpowiadała moja ciąża.
Przeczytajcie:
13 kwietnia po wynikach na betę dowiedziałam się, że jestem w 4 t.c. Ucieszyliśmy się z narzeczonym, bo od jakiegoś czasu staraliśmy się o maleństwo. Nie dane nam było się jednak nim nacieszyć. Pierwsza wizyta u gina spełzła na niczynm. Lekarka powiedziała, że macica jest powiększona i chyba jestem w ciąży, ale pęcherzyka nie widzi. Pytała się o plamienia i uznała, że jeśli jakieś wystąpią to od razu do szpitala. Nie minęły cztery dni, gdy właśnie trafiłam do szpitala z powodu plamień. Leżałam przeszło tydzień, w szpitalu potwierdzili mi ciążę i dawali leki na podtrzymanie. Przynajmniej teoretycznie. Plamienia to się pojawiały, to znikały. Lekarze nie wiedzieli dlaczego, jedyne badania jakie miałam robione to betaHcG i dwa razy usg dopochwowe. WS końcu mnie wypuścili, kazali brać duphaston i tyle. DNa drugi dzień po wypisie zaczęłam dość mocno krwawić, więc udałam się dprywatnie do innego ginekologa, który znowu zrobił mi usg. Stwierdził on, że wszystko ok, żadnych krwiaków nie widzi a serduszko ładnie zaczęło bić. Kazał przyjść na kontrolę za tydzień, trochę poleżeć i tyle. Wszystko pięknie, tylko że dwa dni później zaczęłam jeszcze mocniej krwawić i trafiłam powtórnie do szpitala gdzie uznali, że wpiszą mi w kartę "poronienie zagrażające". Oczywiście znowu USG i lekarka, co dziwne, stwierdziła że ciąża jest o 2 tygodnie młodsza (jakim cudem?) od tego co powiedział mi prywatnie lekarz, że serce bije ale w sumie to może być jakieś przebicie mojego tętna i w ogóle to ona słabo widzi. Kartkę, którą dostałam od prywatnego (były na niej wypisane informacje o tygodniu, rozmiarze pęcherzyka i akcji serca) zabrała mi do spisania danych i potem już jej nie oddała. Co więcej, kazała mi się położyć na oddziale, niby przepisała jakieś leki i cisza. Po trzech godzinach nadal nie dostawałam przepisanych mi leków, jak narzeczony udał się do pielęgniarki to usłyszał, ze w sumie nikt nic o mnie nie wie. Przepisane leki znajdowały się bowiem na jakimś świstku, który gdzies sobie zniknął. Po awanturze leki się pojawiły, jednak jak się okazało było już za późno. Gdy poszłam do toalety wydaliłam swoją ciążę i roztrzęsiona, z jajem płodowym w ręku udałam się do lekarki. ta mnie zbadała, odebrała jajo kazała wsadzić do formaliny a mi kazała się uspokoić "bo wystraszy pani cały oddział". wróciłam do łóżka cała zaryczana, podali mi relanium, które guzik dało i po jakiejś godzinie lekarka przyszła do mnie zabrać mnie na kolejne USG. Wykazało, że macica jest już pusta i od razu zaczęła namawiać mnie na łyżeczkowanie. Gdy pytałam się o ryzyko tego zabiegu to słyszałam tylko "no takie jak przy każdym". Powiedziałam, że chcę tą decyzję przemyśleć, jednak lekarka nie dawała mi spokoju. Wieczorem tego samego dnia przyszła na naszą czteroosobową salę i mówiąc do innych pacjentek zaczęła się ze mnie natrząsać, że się boję zabiegu. Było to bardzo poniżające, zwłaszcza że na sali ze mną leżały same kobiety do porodu. następnego dnia (dziwnym trafem pani doktor rąbała trzeci dyżur pod rząd), lekarka przyszła do mnie już z opieprzem, że powinnam się zdecydować bo zaczynam gorączkować, na co zrobiłam wielkie oczy, bo nikt mi temperatury nie mierzył (tylko ja sama) i żadnej gorączki nie zgłaszałam. Lekarka mi nie uwierzyła i stwierdziła, że jak tak dalej pójdzie to będe miała pretensje do całego świata że mam zakażenie. pod presją zdecydowałam się na zabieg. Magicznym sposobem w ciągu pięciu minut wszystkie dokumenty z moimi danymi były gotowe do podpisywania. Zgoda na zabieg, na rozszerzenie zabiegu, na ewentualną transuzję, na zrozumienie ryzyka zakażeniem WZW C. I na koniec najgorsze - zgoda na kremację szczątków zarodka. Gdy sie zdziwiłam, dlaczego już musze to pospisywać to pani doktor zaczęła mi tłumaczyć, ze szczątki (! to ważne!) razem z wyskrobinami wyślą na badania histopatologiczne a potem nie będą mieli co z tym zrobić. Uznając to za rozsądne i przytłoczona całą sytuacją podpisałam. Zabieg przebiegł szybko, sprawnie, wszystko ok. Na drugi dzień po zabiegu wypisała mnie pani doktor - robocop (trzeci czy czwarty dyżur pod rząd...) i kazała się nad sobą nie użalać.
Gdy dwa tygodnie później odebrałam wynik badania histopatologicznego i ku mojemu zdziwieniu badania zostały przeprowadzone tylko i wyłącznie na wyskrobinach z jamy macicy. Ani słowa na temat szczątków zarodka, które mogłyby wykazać coś więcej, chociażby konflikt serologiczny który zaczęłam potem podejrzewać. Badania wykazały że jestem zdrowa i tyle.
Dodatkowe fakty:
żaden z lekarzy, którzy mnie badali nie zapytał się o moją i narzeczonego grupę krwi. Dopiero po zabiegu łyżeczkowania doktórka mnie zawołała, żeby stwierdzić, że chyba mam grupę 0-. To raz. Nie miałam zleconych żadnych badań standardowych, czyli czy nie mam żadnych zakażeń, chorób, itp które powinno się zlecić na początku krwi (morfologia, wymazy, etc.). Po trzecie - pomimo przyjmowanych przez tydzień leków, moje objawy się nasiliły zamiast ustąpić. Po czwarte - jakim cudem przyjęta z poronieniem zagrażającym poroniłam w szpitalu? Żaden z lekarzy nie dał ani mi, ani mojemu narzeczonemu, ani moim rodzicom do zrozumienia że ta ciąża się zakończy. Po czwarte - rozbieżność w badaniach USG co do długości trwania ciąży. Badania w szpitalu były sporo zaniżone o jakieś 2-3 tygodnie (przy 7 tygodniowej ciąży sprawia to wrażenie jakbym miała zajść przed jajeczkowaniem). Po piąte: za pierwszym razem gdy mnie wypisywano oddano mi wszystkie wyniki badań, które przyniosłam do szpitala. Za drugim razem zdziwili się, że chcę coś więcej niż wypis. A i tak mi nie oddano moich wyników. Wyglądało tak, jakby zacierali ślady po mojej ciąży.
I powstaje podstawowe pytanie - na ile realne jest, aby na prośbę kogoś z mojego środowiska, lekarze sprowokowali poronienie? Dodam, ze inne informacje otrzymywałam ja od lekarzy, inne narzeczony, a jeszcze inne moi rodzice. Rzadko były zbieżne, najbardziej podobne info miałam ja i mój narzeczony.
Ile błędów lekarskich dałoby się wykazać i jak je w tej sprawie udokumentować?
Przeczytajcie:
13 kwietnia po wynikach na betę dowiedziałam się, że jestem w 4 t.c. Ucieszyliśmy się z narzeczonym, bo od jakiegoś czasu staraliśmy się o maleństwo. Nie dane nam było się jednak nim nacieszyć. Pierwsza wizyta u gina spełzła na niczynm. Lekarka powiedziała, że macica jest powiększona i chyba jestem w ciąży, ale pęcherzyka nie widzi. Pytała się o plamienia i uznała, że jeśli jakieś wystąpią to od razu do szpitala. Nie minęły cztery dni, gdy właśnie trafiłam do szpitala z powodu plamień. Leżałam przeszło tydzień, w szpitalu potwierdzili mi ciążę i dawali leki na podtrzymanie. Przynajmniej teoretycznie. Plamienia to się pojawiały, to znikały. Lekarze nie wiedzieli dlaczego, jedyne badania jakie miałam robione to betaHcG i dwa razy usg dopochwowe. WS końcu mnie wypuścili, kazali brać duphaston i tyle. DNa drugi dzień po wypisie zaczęłam dość mocno krwawić, więc udałam się dprywatnie do innego ginekologa, który znowu zrobił mi usg. Stwierdził on, że wszystko ok, żadnych krwiaków nie widzi a serduszko ładnie zaczęło bić. Kazał przyjść na kontrolę za tydzień, trochę poleżeć i tyle. Wszystko pięknie, tylko że dwa dni później zaczęłam jeszcze mocniej krwawić i trafiłam powtórnie do szpitala gdzie uznali, że wpiszą mi w kartę "poronienie zagrażające". Oczywiście znowu USG i lekarka, co dziwne, stwierdziła że ciąża jest o 2 tygodnie młodsza (jakim cudem?) od tego co powiedział mi prywatnie lekarz, że serce bije ale w sumie to może być jakieś przebicie mojego tętna i w ogóle to ona słabo widzi. Kartkę, którą dostałam od prywatnego (były na niej wypisane informacje o tygodniu, rozmiarze pęcherzyka i akcji serca) zabrała mi do spisania danych i potem już jej nie oddała. Co więcej, kazała mi się położyć na oddziale, niby przepisała jakieś leki i cisza. Po trzech godzinach nadal nie dostawałam przepisanych mi leków, jak narzeczony udał się do pielęgniarki to usłyszał, ze w sumie nikt nic o mnie nie wie. Przepisane leki znajdowały się bowiem na jakimś świstku, który gdzies sobie zniknął. Po awanturze leki się pojawiły, jednak jak się okazało było już za późno. Gdy poszłam do toalety wydaliłam swoją ciążę i roztrzęsiona, z jajem płodowym w ręku udałam się do lekarki. ta mnie zbadała, odebrała jajo kazała wsadzić do formaliny a mi kazała się uspokoić "bo wystraszy pani cały oddział". wróciłam do łóżka cała zaryczana, podali mi relanium, które guzik dało i po jakiejś godzinie lekarka przyszła do mnie zabrać mnie na kolejne USG. Wykazało, że macica jest już pusta i od razu zaczęła namawiać mnie na łyżeczkowanie. Gdy pytałam się o ryzyko tego zabiegu to słyszałam tylko "no takie jak przy każdym". Powiedziałam, że chcę tą decyzję przemyśleć, jednak lekarka nie dawała mi spokoju. Wieczorem tego samego dnia przyszła na naszą czteroosobową salę i mówiąc do innych pacjentek zaczęła się ze mnie natrząsać, że się boję zabiegu. Było to bardzo poniżające, zwłaszcza że na sali ze mną leżały same kobiety do porodu. następnego dnia (dziwnym trafem pani doktor rąbała trzeci dyżur pod rząd), lekarka przyszła do mnie już z opieprzem, że powinnam się zdecydować bo zaczynam gorączkować, na co zrobiłam wielkie oczy, bo nikt mi temperatury nie mierzył (tylko ja sama) i żadnej gorączki nie zgłaszałam. Lekarka mi nie uwierzyła i stwierdziła, że jak tak dalej pójdzie to będe miała pretensje do całego świata że mam zakażenie. pod presją zdecydowałam się na zabieg. Magicznym sposobem w ciągu pięciu minut wszystkie dokumenty z moimi danymi były gotowe do podpisywania. Zgoda na zabieg, na rozszerzenie zabiegu, na ewentualną transuzję, na zrozumienie ryzyka zakażeniem WZW C. I na koniec najgorsze - zgoda na kremację szczątków zarodka. Gdy sie zdziwiłam, dlaczego już musze to pospisywać to pani doktor zaczęła mi tłumaczyć, ze szczątki (! to ważne!) razem z wyskrobinami wyślą na badania histopatologiczne a potem nie będą mieli co z tym zrobić. Uznając to za rozsądne i przytłoczona całą sytuacją podpisałam. Zabieg przebiegł szybko, sprawnie, wszystko ok. Na drugi dzień po zabiegu wypisała mnie pani doktor - robocop (trzeci czy czwarty dyżur pod rząd...) i kazała się nad sobą nie użalać.
Gdy dwa tygodnie później odebrałam wynik badania histopatologicznego i ku mojemu zdziwieniu badania zostały przeprowadzone tylko i wyłącznie na wyskrobinach z jamy macicy. Ani słowa na temat szczątków zarodka, które mogłyby wykazać coś więcej, chociażby konflikt serologiczny który zaczęłam potem podejrzewać. Badania wykazały że jestem zdrowa i tyle.
Dodatkowe fakty:
żaden z lekarzy, którzy mnie badali nie zapytał się o moją i narzeczonego grupę krwi. Dopiero po zabiegu łyżeczkowania doktórka mnie zawołała, żeby stwierdzić, że chyba mam grupę 0-. To raz. Nie miałam zleconych żadnych badań standardowych, czyli czy nie mam żadnych zakażeń, chorób, itp które powinno się zlecić na początku krwi (morfologia, wymazy, etc.). Po trzecie - pomimo przyjmowanych przez tydzień leków, moje objawy się nasiliły zamiast ustąpić. Po czwarte - jakim cudem przyjęta z poronieniem zagrażającym poroniłam w szpitalu? Żaden z lekarzy nie dał ani mi, ani mojemu narzeczonemu, ani moim rodzicom do zrozumienia że ta ciąża się zakończy. Po czwarte - rozbieżność w badaniach USG co do długości trwania ciąży. Badania w szpitalu były sporo zaniżone o jakieś 2-3 tygodnie (przy 7 tygodniowej ciąży sprawia to wrażenie jakbym miała zajść przed jajeczkowaniem). Po piąte: za pierwszym razem gdy mnie wypisywano oddano mi wszystkie wyniki badań, które przyniosłam do szpitala. Za drugim razem zdziwili się, że chcę coś więcej niż wypis. A i tak mi nie oddano moich wyników. Wyglądało tak, jakby zacierali ślady po mojej ciąży.
I powstaje podstawowe pytanie - na ile realne jest, aby na prośbę kogoś z mojego środowiska, lekarze sprowokowali poronienie? Dodam, ze inne informacje otrzymywałam ja od lekarzy, inne narzeczony, a jeszcze inne moi rodzice. Rzadko były zbieżne, najbardziej podobne info miałam ja i mój narzeczony.
Ile błędów lekarskich dałoby się wykazać i jak je w tej sprawie udokumentować?