Do szpitala zgłosiłam się 16 Listopada sama, ponieważ zaniepokoiły mnie dość mocno opuchnięte dłonie poprzedniej nocy. Zmierzyłam więc ciśnienie które pokazało 146\106 jako, że była noc to stwierdziłam poczekam do rana. Niestety ciśnienie dalej skakało następnego dnia , więc już nie zwlekając poszłam na IP gdzie od razu przyjęto mnie na oddział. Lekami udało się ciśnienie zabić, została zlecona próba 12godzinna na białko w moczu. Miałam też wykonane usg tego samego dnia i lekarz nie stwierdził, żadnych nieprawidłowości. Waga dziecka wyszła ok 2400, ilość wód prawidłowa. Więc w sumie nie miałam aż takich podstaw do niepokoju, chociaż przez całą ciąże miałam nie leczone nadciśnienie jak wskakuje na to karta ciąży. 17 czekałam więc głównie na wyniki, ktg wychodziło dobrze nic się nie działo pomyślałam nawet, że pewnie jak wyniki będą dobre to jeszcze puszczą mnie do domu. I niestety po godzinie 23 do sali weszła pielęgniarka informując mnie, żebym była na czczo nie tłumacząc nic więcej. Więc ogólnie przestraszona i zdenerwowana poszłam dowiedzieć się co się nagle stało. Z lekarzem nie było możliwości się zobaczyć, więc jedynie ta sama pielęgniarka poinformowała mnie że przyszły moje wyniki białko jest mocno podwyższone i być może rano lekarze zdecydują o zakończeniu ciąży. (a teraz niech się już pani kładzie spać bo jutro czekać może panią bardzo ciężki dzień)
I nagle wszystko przestało być "Dobrze".
18 od 6 czekałam na wizytę jak na szpilkach. Zlecono usg na którym zamarłam. Z "wszystko jest w porządku" co słyszałam w sumie przez całą ciąże nagle usłyszałam, że dziecko jest za małe jak na ten tydzień ciąży, nie ma nawet 2kg więc nie rozwija się prawidłowo, a do tego jest małowodzie. Nogi się pode mną ugieły. Ledwie wróciłam na salę jak zaraz dostałam informację od lekarza, że cesarka na zaraz już i idziemy na trakt. Nie miałam nawet czasu ani możliwości, ściągnąć męża.
I tak przyszedł na świat mój synek. 1910g 46 cm.
Maleńki i drobny. Z początku problemy były z oddychaniem, wpierw podłączyli go pod cpap, później jednak pod respirator a następnie znów pod cpap na szczęście na krótko bo dzielnie zaczął sobie dawać radę i drugiego już dnia oddychał samodzielnie. Doszła infekcja, która też udało się utrzymać w ryzach. I było całkiem nieźle, aż do niedzieli. Pani neonatolog przyszła mówiąc mi, że dziecko ma problem z brzuszkiem i jelitka nie podjęły jeszcze pracy. Podsunęła mi papiery do podpisania zgoda na przewiezienie dziecka do innego szpitala i zgoda na operacje. Poszła również telefonicznie się skonsultować z chirurgiem w drugim szpitalu. Znów czekanie na decyzje. Okazało się jednak, że drugi szpital nie przyjmie dziecka ponieważ dla nich jest to jeszcze przypadek nieoperacyjny i w sumie to czekamy i obserwujemy. Szlag mnie trafił na miejscu bo jak to czekamy? Na co? Ostatecznie po dłuższej rozmowie z lekarzem, jednak udało się przyjęcie małemu załatwić. Wieczorem został karetką przewieziony, a dnia następnego zapadła decyzja o operacji. Mnie na szczęście również wypisali, więc od razu z jednego szpitala pojechałam do drugiego. Nerwy i stres na szczęście wszystko się udało. Pozwolili mi go na chwilę zobaczyć po zabiegu. Wróciłam do domu. Niestety w szpitalu zapadła decyzja o braku odwiedzin ponieważ to oddział intensywnej terapii, więc wieści tylko telefonicznie. Póki co jest stabilnie, malutki sobie radzi dochodzi do siebie, ale jeszcze bardzo długa droga przed nami ;( ;(
Jutro będzie miał trzy tygodnie, a ja nie miałam jeszcze możliwości ani razu żeby go przytulić. Jest mi okropnie ciężko.