To i ja sie podziele swoim porodem.
Kiedy byłam w 34 tyg. trafiłam w nocy do szpitala, bo miałam skurcze. Przyjmowała mnie taka wredna lekarka, która stwierdziła, że nie wie co mi sie wydawało, że ja jeszcze nie rodze itp... Jednak dlatego, że do domu było daleko, kazała mi zostać do jutra. nazajutrz okazało sie, że skurcze na 60%, lekarz tylko ciągle mówił, że to dobrze, że przyjechałam, a ja sie wkurzałam, bo sie przygotowywałam do ślubu... Codziennie ktg rano i wieczorem. Wieczór dobre i obiecują, że jutro wyjde jak rano będzie dobre, a rano jak na złość skurcze 60-70%. Na szczęście żadnego rozwarcia, fenoterol w kroplówce, w tabletkach i magnez...
Po 3 dniach obietnic w końcu mnie wypuścili, na tabletkach, nie przemęczać sie, nie denerwować, jak najwięcej odpoczywać, łatwo powiedzieć jak sie nie ma ślubu na głowie...
Na wizycie u gina po szpitalu mówił, że mam sie oszczędzać nie tańczyć na ślubie i tym podobne bzdury, których i tak nie posłuchałam i na ślubie mówiłam wszystkim, że został mi jeszcze tydzień do porodu. Po ślubie pojechaliśmy na 3 dni w góry.Po tej krótkiej wycieczce w środe na wizycie lekarz dał mi skierowanie na usg i powiedział, że wcześniej niż za 2 tygodnie nie urodze.
W piątek byłam na usg i jeszcze wieczorem prasowałam ciuszki dziecku i pakowałam torbe do szpitala, choć mąż twierdził, że wogóle nie potrzebnie, że jeszcze czas. W sobote w południe (dokładnie tydzień po ślubie) pisze mężowi, że dziś zostaje w łóżku, bo beznadziejnie sie czuje, wszystko mnie boli i że marze żeby w końcu urodzić. Zanudzałam go sms-ami typu "chce już do szpitala" itp
Jakież było jego zdziwienie kiedy za kilka minut zadwoniłam do niego i powiedziałam, że musi wracać do domu natychmiast, bo odeszłymi wody
Przyszła moja mama, właściwie razem spakowałyśmy jeszcze kilka rzeczy do torby, a ja jadłam śniadanie choć nie miałam na nie ochoty. Dostałam skurczy co 3 minuty, teść pojechał po męża do pracy, a moja mama dzwoniła do lekarza czy zdarzymy skoro już skurcze mam tak często, a do szpitala daleko. Lekarz śmiał sie, że mogłabym jeszcze jechać do Warszawy na wycieczke (dużo bym mogła zwiedzić
), ale nie skorzystałam i pojechałam do szpitala kiedy tylko mąż przyjechał:-)
W szpitalu sie przebrałam w koszule położna zrobiła tzw. wywiad i takie tam formalności związane z przyjęciem, badanie itd. Mama i teściowa, które przyjechały z nami, pojechały do domu, a ja i mąż zostaliśmy i czekaliśmy na poród bóle miałam bardzo silne... Dostałam znieczulenie dopiero jak miałam większe rozwarcie. Po pierwszej dawce bóli prawie nie czółam, po drugiej nie bardzo pomogło... Poszłam z mężem na ktg, pierwszy raz usłyszał bicie serduszka Szymonka:-) Potem skakałam na piłce i zaczęło sie. położna uprzedziła, że mały może nie umieć samodzielnie oddychać, bo to dopiero 37 tydzień i wtedy będą musieli go przewieźć do innego szpitala i żebym sie nie przejmowała, bo napewno nic mu nie będzie. Mąż był przy porodzie, dzielnie ocierał mi pot z czoła. Ja nie czółam żeby cokolwiem tam sie posuwało w kierunku "wyjścia". Musieli mnie naciąć, bo mały rodził sie z rączką przy buzi.Ja cały czas miałam maske tlenową na buzi. Kazali mi przeleżeć jeden skurcz, mnie aż podnosiło. W końcu kiedy miałam już kończyć parcie położna powiedziała, że jak sie postaram to urodze na tym skurczu, więc ja bez powietrza wogóle w buzi z całej siły poparłam i mały wyskoczył sobie 31.08.08r. o 1.20
Szczęśliwy tatuś przeciął pępowine, a małego dali mi na moment na brzuch, zbadali i dali do inkubatora obok mnie żeby sie grzał. Mąż poszedł zadzwonić do wszystkich, a mnie zszywali. Pytałam tylko czy z Szymonkiem wszystko dobrze. Dostał 10 putktów. Od razu przewieźli mnie na poporodową. Mąż został jeszcze ze mną tak 30 min, bo troszke go z tamtąd wyrzucali, bo późno.... Liczyliśmy, że przyniosą małego, ale ponoć nie mógł sie zagrzać... 3 godziny później dostałam gorącą herbate i ŚWIERZE bółki z serem:-) Zjadłam, poszłam spać i o 6 rano przynieśli mi małego.
Tak sobie minęło kilka dni w szpitalu na ciągłych odwiedzinach, bo to pierwszy wnuk. Kiedy mieliśmy wychodzić mały miał żółtaczke i musieliśmy zostać... Był 6 godzin na naświetlaniu i obiecywali, że jutro do domu (już to kiedyś słyszałam...
). Na drugi dzień powiedzieli, że żółtaczka na takiej granicy i możemy wyjść, ale jak będzie bardziej zółty to z powrotem do szpitala.
Na szczęście z małym było dobrze i nie musiał wracać do szpitala. A ja...... pytałam tylko o niego po porodzie i do dziś nie wiem ile miałam szwów