reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

reklama

Baby Blues i depresja poporodowa - warto rozmawiać

Gagatka88

Zaciekawiona BB
Dołączył(a)
4 Grudzień 2016
Postów
59
Witam Panie,

Zakładam nowy, osobny wątek, gdyż z dużym zaskoczeniem stwierdzam, że tak ważny temat, jakim jest Baby Blues/ depresja poporodowa, ma na forum tylko wzmianki, stare zarchiwizowane wątki, istnieje bardziej jako pod-temat niż podmiot zainteresowania sam w sobie.
Uważam, że bardzo niesłusznie.
Myślę też, że ma to związek z tym jakim strasznym tabu jest depresja poporodowa wśród młodych mam. Nie mówię tu o wahaniach nastroju, o płaczliwości. Mówię o problemie, który doprowadził w historii do wielu tragedii.
A więc właśnie - problem ten dotyka około 30% kobiet - to bardzo, bardzo dużo. A któż o tym słyszy wśród naszych koleżanek, znajomych, rodziny? "Koleżanka koleżanki podobno miała..."
Ja osobiście słyszę same zachwyty nad macierzyństwem, słodyczą ociekające zdjęcia na portalach społecznościowych, opowieści o nieskończonej fali miłości, która wylewa się na nas, gdy dostajemy w ramiona nasze dziecko po raz pierwszy.
Gdzie te 30%? (Pewnie nawet więcej) ...
Do niedawna termin nieznany - masy nieświadomych kobiet kryjące ze wstydem swoje uczucia, potępienia dla tych, które przyznały się do swoich uczuć, rosnące lęki i frustracje.
A jednak jest tak też dzisiaj. Baby Blues - ten stan o różnym nasileniu powinien mijać po kilku tygodniach. Nie zawsze jednak tak jest... czasami stan ten pogarsza się i zapętla w postaci depresji poporodowej. Wówczas wymaga już leczenia, najczęściej farmakologicznego (leki antydepresyjne) i psychoterapii.

Podzielę się więc moimi doświadczeniami. Oby one pomogły komuś zrozumieć, że nie jest się samemu. Oby przyniosły komuś troszkę otuchy, której ja tak bardzo szukałam.

Ciąża była dla mnie niespodzianką. Wprawdzie oboje z moim partnerem chcieliśmy mieć dzieci - były w planach, ale może za rok, może za półtora. Stało się szybciej. Zareagowałam płaczem, strachem - wiodłam wygodne, ciekawe życie, skupiałam się na rozwoju osobistym, zawodowym, na podróżach w dalekie i ekstremalne destynacje. Dzieci nigdy nie lubiłam. Wiedziałam jednak, że z moim partnerem chce je mieć, bo niczego na świecie nie kocham bardziej niż jego. Ta perspektywa wydawała mi się piękna. Wszyscy zawsze powtarzali mi, że własne dzieci to zupełnie co innego. Moja własna Mama nie znosi dzieci, a za mną i moim bratem szalała od kiedy pojawiliśmy się na świecie. Znam bardzo wiele szczęśliwych matek, które po cichu przyznają, że wcale nie pałają sympatią do dzieci w sensie generalnym.
Mimo tej świadomości wciąż nie czułam się gotowa. Po wielu rozmowach z moim facetem, doszliśmy do wniosku, że dobrze się stało. W końcu nie jesteśmy już młokosami i chyba nigdy byśmy nie powiedzieli sobie, że to "już". Biorąc pod uwagę wiele czynników przyjęliśmy wersję, że bardzo dobrze, że tak się stało.
Ciąża była ciężka, bolesna, szczególnie biorąc pod uwagę gabaryty mojego dziecka (wielki gość) i moją drobną budowę ciała + niski wzrost. Jednak pod koniec ciąży nie opuszczał mnie wspaniały nastrój. Wprawdzie okropnie bałam się porodu (chyba jak niczego w życiu), ale to nie przyćmiewało mojej absolutnej euforii. Nie było prawie nic, co mogło zepsuć mi mój szampański nastrój.
I choć miło jest przebywać w towarzystwie tak wesołego i uśmiechniętego pulpeta, to troszeczkę niepokoiło bliskich, którzy akurat "siedzą w temacie"... ale to wyjaśni się ze chwilę.
Mój syn przyszedł na świat poprzez cesarskie cięcie. Poród zaczął się siłami natury, ale niestety po kilku godzinach męczarni brak postępu zaowocował szybkim przewiezieniem mnie na salę operacyjną.
Początek porodu naturalnego jest ważny, gdyż działa nasza biochemia i daje dziecku sygnał, że czas się ewakuować. To później obniża problemy z samodzielnym oddychaniem, z odruchem ssania, itp.
Mały nie chciał się urodzić długo, ciąża była przenoszona, a poród prowokowany. Moje łożysko było hiperaktywne, a ciąża kipiała zdrowiem. Mimo późnego terminu, ów łożysko nadal pompowało ogromne ilości dóbr i hormonów, które nie dawały sygnału do opuszczania lokalu, więc mój syn zadowolony dalej miał wspaniały bankiet w moim brzuchu.
No i niestety to miało bardzo duży wpływ na dalsze moje losy.
Pierwsze dni i noce w szpitalu były koszmarem. Obolała, z rozciętym brzuchem, osłabiona przez 3-dniową głodówkę zostałam postawiona przed macierzyństwem. Małe, ślepe żyjątko, które układano przy mnie wkładając mu do ust moją pierś. Za dnia był ktoś przy mnie, ale nocą zostawaliśmy sami. Dziecko płakało, a właściwie wrzeszczało wniebogłosy, a ja nie mogłam nawet do niego wstać, bo próba zczołgania się ze szpitalnego łóżka (wysokości stołu) to okupiona bólem szamotanina trwająca 10 minut. Nawet, gdy mi się udało, to nie wiedziałam co mam z nim zrobić - jak mam go podnieść, jak mam go uspokoić, co zrobić aby przestał wrzeszczeć? Nie udawało mi się go nakarmić, więc musiałam cierpliwie czekać, aż w końcu zlituje się położna i przyjdzie go dokarmić sztucznym mlekiem lub weźmie go chociaż na kilka chwil, abym miała szanse się odrobinkę przespać.
Byłam kompletnie przerażona - bałam się dziecka, bałam się nowej sytuacji, bałam się tego, że "to tak ma wyglądać". Nie było ani śladu po zachwycie, nie było ani śladu po "falach miłości", a brak tych uczuć powodowały u mnie jeszcze większą paranoję.
Z radością wróciliśmy do domu (początkowo jeszcze nie naszego, ale to długa historia). Niestety czar prysł natychmiast, bo ja czułam się coraz gorzej. Ból rany, ból brzucha, pleców, brak snu, wyczerpanie... no i moja głowa - pustka, apatia, przygnębienie, przerażenie.
Cały zastęp babć i dziadków - wszyscy w okrzykach zachwytu i rozczulenia nad noworodkiem. Przechodził z rąk do rąk (gdzie wydawało mu się być lepiej niż w moich ramionach) i słuchał wszystkich westchnień, komplementów, pisków i uniesień. A mnie dołowało to coraz bardziej - "dlaczego ja się nie zachwycam? Ja, matka?"...
Mały ciągle wrzeszczał. Nerwowa atmosfera rosła, gdyż każdy miał swoją teorię dot. tego czego chce, pragnie, potrzebuje, co mu dolega, co go boli, itp. Wszystko z dobrej woli, chęci pomocy nam, ale powoli z moim facetem czuliśmy się coraz bardziej spychani na bok, pouczani.
A ja więdłam. Nie chodziło tutaj tylko o płaczliwość, nerwowość - to zignorowałabym, bo wiem co hormony potrafią ze mną robić. Ja nie chciałam mieć nic wspólnego z moim synem. Nie chciałam trzymać go na rękach, nie chciałam go karmić, nie chciałam być blisko. Byłam jak za szybą. Nic mnie nie cieszyło, nic nie sprawiało mi radości. Nie mogłam jeść, pić. Siedziałam i patrzyłam w jeden punkt i chciałam zniknąć. Mój syn był dla mnie jakimś dzieckiem, nie moim... Wiecznie czerwoną w bezzębnym, przeraźliwym ryku poczwarką.
Po cichu też myślałam o tym jak wspaniale było kiedyś - przed ciążą. Zaczęłam myśleć, że popełniłam tak straszny błąd, gdyż patrząc na moje uczucia, na moją reakcję - muszę być niedojrzała, niegotowa, po prostu zła i nie nadaję się na matkę. Zaczęły mnie nękać wyrzuty sumienia, poczucie winy.
Straszliwe palące poczucie winy w stosunku do małego, ale również w stosunku do mojego partnera - opuszczałam go. Może tylko w przenośni, ale był to zły moment. On również przerażony był nową sytuacją, został z nią sam, mając jeszcze moje załamanie na głowie. Widziałam jak patrzy na mnie z lękiem. Walczył o mnie, wspierał, rozmawiał o wszystkim, zabiegał, szukał pomocy.
Ja skupiona byłam jednak na tej strasznej myśli : "A co jeśli to nie minie? A co jeśli to prawda? Co jeśli to nie są tylko hormony?"- te myśli paraliżowały mnie do szpiku kości.
Czułam się coraz gorzej. Sutki były krwawe, poranione, później zagojone, a karmienie nadal bolało (i boli nadal) - strasznie tego nienawidziłam (i nie lubię nadal).
Najbardziej jednak frustrował mnie płacz syna. Nakarmiony, przewinięty, odbeknięty, suchy, utulony, przytulony, wyśpiewany - mimo to wrzeszczał w czerwonym, bezzębnym grymasie. Nadal wrzeszczy.
Nie umiałam nic z tym zrobić, zaczynałam mieć napady gniewu i agresji w stosunku do niego. Po każdym takim napadzie rosło poczucie winy i obrzucałam się coraz to kolejnymi oblegami.
Wprawdzie wiem, że takie małe stworzenie nie ma żadnej woli, świadomości, nie wie nawet dlaczego krzyczy. Ba! Nie wie nawet, że krzyczy i nie potrafi odróżnić dźwięku z zewnątrz od tego, który sam wydaje.
Tłumaczyłam sobie, że to przecież bezbronne, bezradne maleństwo. To niestety nie zmieniało uczuć, które na mnie napływały jak fala, a ja byłam wobec nich tak samo bezradna jak mój syn wobec swojej burzy neuronowej.
Ciągle żyłam nadzieją, że to minie. Bliska mi osoba i jednocześnie ginekolog-położnik obserwował moją ciążową euforię i ciągłe heheszki. Prowadząc też koniec ciąży, widział, że mam hiperaktywne łożysko, które produkując wciąż niezliczone ilości hormonów przeciąga narodziny dziecka. Ciąża była przenoszona, poród prowokowany. Syn urodził się z cycuszkami z mlekiem. Wszystko razem dawało powody do podejrzeń, że nagłą utratę łożyska mogę bardzo źle znieść i "spaść z bardzo wysokiego konia". Ostrzegł mnie więc jeszcze przed porodem, że mogę bardzo źle czuć się psychicznie po wszystkim - może świat mi się walić na głowę i mogę mieć uczucie, że z niczym nie dam sobie rady. To jak jak nagłe odcięcie ćpuna od heroiny. Pamiętałam o tej przestrodze, ale uznałam, że samo-świadomość to klucz do sukcesu i do panowania nad sobą. Sądziłam również, że chemia organizmu nie może działać tak silnie, że odejmie mi kompletnie rozum. Moja świadomość wcale jednak w niczym mi nie pomogła.
Przestawałam sobie radzić z paniką, strachem, agresją, przygnębieniem. Zaczęliśmy myśleć o pomocy specjalisty, gdyż tendencja była wciąż spadkowa. Jeśli zamiast się polepszać, wciąż się pogarsza - grozi nam depresja poporodowa, a to już nie są żarty. Zaczynały się mnie chwytać myśli o samounicestwieniu, więc czas był, aby działać.
Zanim jednak udałam się do psychiatry, zadzwoniłam do zaznajomionej douli, która prowadzi szkołę rodzenia i jednocześnie jest psychologiem. Przyjechała, rozmawiałyśmy.
Na samym początku już naprostowała moje myślenie - to nieprawda, że KAŻDA kobieta czuje ogromną miłość do swojego dziecka od razu po urodzeniu. To nieprawda, że każda jest zachwycona macierzyństwem. Problem, który mnie dotknął, jest tak powszechny, że pewnie ciężko byłoby mi w to uwierzyć. Nikt jednak o tym nie mówi, nikt się nie przyznaje, każda kobieta tworzy swoją piękną bańkę wokół macierzyństwa i to serwuje społeczeństwu. Wstyd.
Wiele kobiet ma nawet dużo gorzej, bo niechęć do dziecka jest tak ogromna, że odmawiają opieki nad nim, odsuwają się, nie chcą go dotykać, karmić, brać na ręce. Poźniej to mija jak zły sen, a miłość do potomstwa jest rzeczą nr 1 w ich życiu.
Rozmawiałyśmy o tym jak rodziłam, jak dostałam małego, czy miałam szansę być z nim ciało do ciała.
Rozmawiałyśmy o karmieniu, o uczuciach złości, irytacji i o tym, że ma się prawo do takich odczuć.
Niepokojące są oczywiście emocje agresji, myśli samobójcze i to powinno mnie kierować już do specjalisty.
Zasugerowała jednak dać sobie jeszcze troszkę czasu. Zgadzała się z tym, że burza hormonalna, nagłe odcięcie łożyska + długotrwały brak snu + zmęczenie może powodować kompletne psychozy, tak silne, że są nie do odróżnienia od poważnych zaburzeń psychicznych.
Prosiła o to, aby próbować więcej spać. Kiedy tylko mały zaśnie - ja też powinnam. Zostawić bałagan, pranie, a skupić się na tym, aby się ratować. Zmusić się do wyjścia z domu, do zjedzenia czegoś co mi smakuje. No i poczekać jeszcze...

Poczekałam.
Nie było łatwo. Nie było i nie jest.
Jednak po jakimś czasie zaczęły się przebłyski światła. Spacer z partnerem w lesie. Przespanych kilka godzin więcej. Zaczęłam uczyć się radzić sobie z wrzaskiem dziecka. Bywały momenty, kiedy był grzeczny i uroczo leżał machając łapkami. Przyglądałam mu się wówczas cały ten czas i płakałam sobie. Chciałam to chłonąć. Coś się rodziło, zmieniało. Po jakimś czasie miałam już odruchy całowania dziecka, zaczęłam rozczulać się nad jego dźwiękami, współczuć mu, gdy coś go niepokoi. Lubię na niego patrzeć, gdy w końcu nie krzyczy, a ciekawie rozgląda się po świecie. Lubię patrzeć, gdy śpi. Malutki, uroczy, niewinny. Uważam, że jest śliczny. Zdarzyło mi się wyszeptać : "Kocham Cie, mały".
Ale krok po kroku. Wcale nie jest jeszcze tak jak uważam, że być powinno.
Dalej wpadam w dołki. Nagle odpuszczają mnie siły, zaczynam wpadać w lęk, zwątpienie, złość. Szczególnie, gdy wrzeszczy, a wrzeszczy bardzo często. Wtedy mój zachwyt znika, a ja znów czuję frustrację i irytację. Znów jest brzydki i się nie lubimy. Te emocje też wciąż są inne, bo ostatnio jestem bardziej drażliwa, a mniej apatyczna. Pozwalam sobie czuć złość, gdy krzyczy bez powodu jak opętany. Nadal walczę z wyrzutami sumienia, poczuciem winy za te emocje.
Ale są to fluktuacje, sinusoidy, widzę że to jakiś biochemiczny mechanizm. To wciąż pompuje we mnie wiarę, że będzie lepiej i lepiej. I jest... Wciąż jest inaczej. Czuję, że wyrwałam się ze szponów depresji poporodowej i idę ku lepszemu.
Muszę jednak przyznać, że nigdy nie czułam się tak podle.

Jako ciekawostkę dodam, że w końcu środowisko naukowe zaczęło wnikać w problem i obecnie opracowywany jest lek na ów przypadłość. Lek na bazie ... borówek! Badania bardzo wyraźnie wskazują na to, że borówki zawierają w sobie lek na Baby Blues. Oczywiście potrzebujemy dużego stężenia trypofanów i tyrozyny, stąd korzystanie z ekstraktu, jednak warto poczytać (niestety po angielsku, ale w razie czego służę pomocą) :
Link do: Blueberries virtually eliminate baby blues, experts say | Daily Mail Online
oraz naukowo:
Link do: Dietary Kit Reduces Baby Blues, a Precursor to Postpartum Depression

i warto jeść duuużo borówek :)

Bardzo chętnie porozmawiam z innymi kobietami, które przez to przeszły lub przechodzą. Nadal sama tego potrzebuję, a dodatkowo wiem jak bardzo potrzebowałam tego jakiś czas temu. Może i ktoś po cichu też tego potrzebuje? Ja osobiście niestety oprócz "moja znajoma tak miała" , nikogo nie znalazłam. A podobno tyle nas...
 
Ostatnia edycja:
reklama
Przeczytalam całość i wiesz, przechodzilam przez to samo, tylko nie moglam pogodzic sie z tym że to depresja. Rowniez jestem po cc. Byly bardzo zle momenty, nie lubilam swojego dziecka, calymi dniami siedzialam na lozku w ciemnym pokoju i patrzylam na mlodego utwierdzajac sie w przekonaniu, ze na matke sie nie nadaje; ze trace grunt pod nogami. Przetrwalam, przezylam, zmienilam to. Specjalistę tez odwiedzilam; nie pomógł. Syn obecnie ma 2.5 roku kocham go tak bardzo, ze nie widzę swiata bez niego. Przychodzi do mie i mowi Mama Kocha Tutusia a wtedy jest ryk z ogromu milosci dosyna. Teraz jestem w drugiej ciąży, mam nadzieje, ze historia sie nie powtorzy.
 
Też nie czuję zachwytu nad macieżyństwem, pierwsze doby po porodzie (cc) ciągle płakałam. Teraz 3 tyg po mój nastrój się powoli wyrównuje. Uwielbiam moją córeczkę ale jednak daleko mi do entuzjazmu. Nie jest łatwo, wszystko mnie przeraża, całe życie staneło na głowie.
Nie jest tak że sądziłam że będzie super łatwo a mimo to nie ogarniam swoich uczuć.
 
ja przez pierwszy miesiąc po porodzie miałam kłębiące się w głowie myśli ale to raczej w stylu ze bede złą mamą, że nie dam wszystkiego co najlepsze..
życze wszystkim szybkiego powrotu do pełni sił i radości z macierzyństwa, bo szczęśliwe chwile pełne miłości jeszcze nadejdą, wierzę w to! :)
 
Czułam się podobnie po pierwszym porodzie a stan ten potęgowało niezrozumienie otoczenia. Bo to przecież tylko "moje wymysły" po drugim porodzie też nie jest łatwo ale już zdecydowanie lepiej sobie z tym radzę. W moim przypadku dobry psycholog był w stanie postawić mnie na nogi
 
@andzelika87 - Fajnie, że odpowiedziałaś, dziękuję.
To dla mnie ważne, że mam szanse "rozmawiać" z kimś kto przechodził to samo i przeszedł przez to z sukcesem. Czy możesz podzielić się ze mną tym ile zajęło Ci wyjście na prostą? Jak długo to trwało?

@murasaki - dzięki za post. Przykro mi, że czujesz się przytłoczona. Po cichu jednak też czuję ulgę, że nie jestem sama. Jednak zaufaj mi - dużo łatwiej jest z uwielbieniem dla swojego dziecka. Macierzyństwo samo w sobie może przerastać. Jednak miłość lub chociaż sympatia do swojego dziecka sprawia, że mamy siłę by działać. Widzę to z perspektywy czasu.

@aga6 - też mamy taką nadzieje! Dzięki!

@rozmaryn - dzięki za odpowiedź.
Brak zrozumienia otoczenia to spory problem, który potęguje dramaty młodych matek.
Jak długo wychodziłaś z dołka? Czy psycholog pomógł samą rozmową?
 
U mnie również bylo podobnie. Cc i kilka tyg w szpitalu po. Po powrocie do domu bylo koszmarnie. Dziecko mialo prawie miesiwc a ja kompletnie gi nie znalam i nie wiedziałam jak sie nim opiekować.
Wylam ciągle,często razem z nim albo dluzej. Byly okresy nienawiści do niego i do siebie. Napady agresji i złości,okresy chęci popelnienia samobójstwa,bo przecież jestem beznadziejna i on zasluguje na lepsza matkę.
Najgorsze byly pierwsze trzy miesiące ale dolki zdarzały sie do roku.
Teraz synek ma 2,5toku a ja mam straszne wyrzuty sumienia ze ten pierwszy najważniejszy okres byl okropny.
Na szczęście wszystko się unormowalo i teraz świata poza nim nie widzę.
 
Miałam depresje po pierwszym porodzie ale to było 19 lat temu nie było internetu a ja nie wiedziałam co to jest.Tuz po porodzie płakałam źle znosiłam pobyt w szpitalu,cieszyłam sie jak dziecko mi zabierali w koncu mi zostawiali na łózku bo mały płakał i musiał wisiec na cycku.Z żalem i zazdroscią patrzyłam jak inne matki sie wysypiaja a dzieci przynoszą im na karmienie (nie było wtedy jeszcze systemu rooming in) itp.Nienawidziłam swojego dziecka za to ze przewrócił mi świat do góry nogami tęskniłam za czasami wolności sprzed porodu.W domu wcale sie to nie zmieniło brak wsparcia faceta i jego rodziny która uznawała że moje dziecko mój problem.Cieszyłam sie jak głupia jak na chwile wybyłam z domu i wcale nie chciałam wracać do dziecka.Wyjście na spacer wiązało się z decyzja jakby to było nie wiadomo co bywało tak że ubrałam dziecko a juz na spacer nie poszłam bo juz mi ochota mineła itd.itd.Jakos wychowałam synka ale przypłaciłam to nerwicą.Na drugie zdecydowałam się po 9 latach,przyszła na swiat córka obawiałam sie powtórki z historii jednak ta niepowtórzyła sie bo cały trud (wiedziałam jak "to"wszystko wyglada) wziełam na klatę i postanowiłam sie z tym wszystkim zmierzyc i udało się.Dzis ma trójke dzieci cieszę sie ze dałam rade bez leczenia niestety depresja przerodziła sie w nerwice lekowa która powoli jest coraz bardziej dokuczliwa chociaz daje rade bez leków.
 
U mnie po pierwszej ciąży też było ciężko. Może nie tak jak u Was bo od razu kochałam moją córeczkę, stała się dla mnie całym światem, ale na początku kłopoty z karmieniem powodowały, że cały czas sobie mowilam, że jestem do niczego bo nie potrafię nakarmić swojego dziecka. Towarzyszył mi ciągły strach, że się zachlysnie, że będzie chora itd. Że będzie za długo płakać. Po drugiej ciąży było już inaczej, chociaż i tak mi się wydaje, że jestem przewrazliwiona na punkcie moich dzieciaków☺
 
reklama
@Gagatka88
Cieszę się, że to napisałaś, cieszę się, że o tym rozmawiamy. Bo faktycznie mówi się zdecydowanie za mało.

Wiele rzeczy, o których piszesz, doskonale znam.
To jak jak nagłe odcięcie ćpuna od heroiny
Dokładnie tak się czułam wychodząc ze szpitala. Po porodzie - naturalnym - byłam na takim haju, że zamiast czuć się jak przejechana przez czołg, czułam się, jakbym mogła góry przenosić. Ale po dwóch dniach zaczęłam spadać w przepaść.

Miałam sen - w tym śnie narodziny mojego synka były tylko snem i obudziłam się z uśmiechem, który za moment zmienił się w grymas bólu i rozczarowania, że to był tylko sen, że on naprawdę jest, że zaraz się obudzi i zacznie płakać, a ja nie będę wiedziałą, o co mu chodzi.

6 tygodni po porodzie nastąpił moment kulminacyjny, siedziałam, karmiłam i płakałam, a na pytanie męża, dlaczego płaczę, odpowiedziałąm, że nie chce mi się żyć. Wtedy dosięgnęłam dna.
A skoro dosięgnęłam dna, to zaczęłam się od niego odbijać.

Jeszcze kilka tygodni było różnie, czasem lepiej, czasem gorzej. Wtedy zarejestrowałam się tu na forum i poznałam kogoś, kto mnie rozumiał, i jestem przekonana, że ta znajomość pomogła mi wyjść na prostą.

Piszesz o douli, więc dodam, że 1,5 r. po urodzeniu synka sama zostałam doulą :) I staram się uświadamiać kobiety, również w kwestii depresji poporodowej.
 
Do góry