Gagatka88
Zaciekawiona BB
- Dołączył(a)
- 4 Grudzień 2016
- Postów
- 59
Witam Panie,
Zakładam nowy, osobny wątek, gdyż z dużym zaskoczeniem stwierdzam, że tak ważny temat, jakim jest Baby Blues/ depresja poporodowa, ma na forum tylko wzmianki, stare zarchiwizowane wątki, istnieje bardziej jako pod-temat niż podmiot zainteresowania sam w sobie.
Uważam, że bardzo niesłusznie.
Myślę też, że ma to związek z tym jakim strasznym tabu jest depresja poporodowa wśród młodych mam. Nie mówię tu o wahaniach nastroju, o płaczliwości. Mówię o problemie, który doprowadził w historii do wielu tragedii.
A więc właśnie - problem ten dotyka około 30% kobiet - to bardzo, bardzo dużo. A któż o tym słyszy wśród naszych koleżanek, znajomych, rodziny? "Koleżanka koleżanki podobno miała..."
Ja osobiście słyszę same zachwyty nad macierzyństwem, słodyczą ociekające zdjęcia na portalach społecznościowych, opowieści o nieskończonej fali miłości, która wylewa się na nas, gdy dostajemy w ramiona nasze dziecko po raz pierwszy.
Gdzie te 30%? (Pewnie nawet więcej) ...
Do niedawna termin nieznany - masy nieświadomych kobiet kryjące ze wstydem swoje uczucia, potępienia dla tych, które przyznały się do swoich uczuć, rosnące lęki i frustracje.
A jednak jest tak też dzisiaj. Baby Blues - ten stan o różnym nasileniu powinien mijać po kilku tygodniach. Nie zawsze jednak tak jest... czasami stan ten pogarsza się i zapętla w postaci depresji poporodowej. Wówczas wymaga już leczenia, najczęściej farmakologicznego (leki antydepresyjne) i psychoterapii.
Podzielę się więc moimi doświadczeniami. Oby one pomogły komuś zrozumieć, że nie jest się samemu. Oby przyniosły komuś troszkę otuchy, której ja tak bardzo szukałam.
Ciąża była dla mnie niespodzianką. Wprawdzie oboje z moim partnerem chcieliśmy mieć dzieci - były w planach, ale może za rok, może za półtora. Stało się szybciej. Zareagowałam płaczem, strachem - wiodłam wygodne, ciekawe życie, skupiałam się na rozwoju osobistym, zawodowym, na podróżach w dalekie i ekstremalne destynacje. Dzieci nigdy nie lubiłam. Wiedziałam jednak, że z moim partnerem chce je mieć, bo niczego na świecie nie kocham bardziej niż jego. Ta perspektywa wydawała mi się piękna. Wszyscy zawsze powtarzali mi, że własne dzieci to zupełnie co innego. Moja własna Mama nie znosi dzieci, a za mną i moim bratem szalała od kiedy pojawiliśmy się na świecie. Znam bardzo wiele szczęśliwych matek, które po cichu przyznają, że wcale nie pałają sympatią do dzieci w sensie generalnym.
Mimo tej świadomości wciąż nie czułam się gotowa. Po wielu rozmowach z moim facetem, doszliśmy do wniosku, że dobrze się stało. W końcu nie jesteśmy już młokosami i chyba nigdy byśmy nie powiedzieli sobie, że to "już". Biorąc pod uwagę wiele czynników przyjęliśmy wersję, że bardzo dobrze, że tak się stało.
Ciąża była ciężka, bolesna, szczególnie biorąc pod uwagę gabaryty mojego dziecka (wielki gość) i moją drobną budowę ciała + niski wzrost. Jednak pod koniec ciąży nie opuszczał mnie wspaniały nastrój. Wprawdzie okropnie bałam się porodu (chyba jak niczego w życiu), ale to nie przyćmiewało mojej absolutnej euforii. Nie było prawie nic, co mogło zepsuć mi mój szampański nastrój.
I choć miło jest przebywać w towarzystwie tak wesołego i uśmiechniętego pulpeta, to troszeczkę niepokoiło bliskich, którzy akurat "siedzą w temacie"... ale to wyjaśni się ze chwilę.
Mój syn przyszedł na świat poprzez cesarskie cięcie. Poród zaczął się siłami natury, ale niestety po kilku godzinach męczarni brak postępu zaowocował szybkim przewiezieniem mnie na salę operacyjną.
Początek porodu naturalnego jest ważny, gdyż działa nasza biochemia i daje dziecku sygnał, że czas się ewakuować. To później obniża problemy z samodzielnym oddychaniem, z odruchem ssania, itp.
Mały nie chciał się urodzić długo, ciąża była przenoszona, a poród prowokowany. Moje łożysko było hiperaktywne, a ciąża kipiała zdrowiem. Mimo późnego terminu, ów łożysko nadal pompowało ogromne ilości dóbr i hormonów, które nie dawały sygnału do opuszczania lokalu, więc mój syn zadowolony dalej miał wspaniały bankiet w moim brzuchu.
No i niestety to miało bardzo duży wpływ na dalsze moje losy.
Pierwsze dni i noce w szpitalu były koszmarem. Obolała, z rozciętym brzuchem, osłabiona przez 3-dniową głodówkę zostałam postawiona przed macierzyństwem. Małe, ślepe żyjątko, które układano przy mnie wkładając mu do ust moją pierś. Za dnia był ktoś przy mnie, ale nocą zostawaliśmy sami. Dziecko płakało, a właściwie wrzeszczało wniebogłosy, a ja nie mogłam nawet do niego wstać, bo próba zczołgania się ze szpitalnego łóżka (wysokości stołu) to okupiona bólem szamotanina trwająca 10 minut. Nawet, gdy mi się udało, to nie wiedziałam co mam z nim zrobić - jak mam go podnieść, jak mam go uspokoić, co zrobić aby przestał wrzeszczeć? Nie udawało mi się go nakarmić, więc musiałam cierpliwie czekać, aż w końcu zlituje się położna i przyjdzie go dokarmić sztucznym mlekiem lub weźmie go chociaż na kilka chwil, abym miała szanse się odrobinkę przespać.
Byłam kompletnie przerażona - bałam się dziecka, bałam się nowej sytuacji, bałam się tego, że "to tak ma wyglądać". Nie było ani śladu po zachwycie, nie było ani śladu po "falach miłości", a brak tych uczuć powodowały u mnie jeszcze większą paranoję.
Z radością wróciliśmy do domu (początkowo jeszcze nie naszego, ale to długa historia). Niestety czar prysł natychmiast, bo ja czułam się coraz gorzej. Ból rany, ból brzucha, pleców, brak snu, wyczerpanie... no i moja głowa - pustka, apatia, przygnębienie, przerażenie.
Cały zastęp babć i dziadków - wszyscy w okrzykach zachwytu i rozczulenia nad noworodkiem. Przechodził z rąk do rąk (gdzie wydawało mu się być lepiej niż w moich ramionach) i słuchał wszystkich westchnień, komplementów, pisków i uniesień. A mnie dołowało to coraz bardziej - "dlaczego ja się nie zachwycam? Ja, matka?"...
Mały ciągle wrzeszczał. Nerwowa atmosfera rosła, gdyż każdy miał swoją teorię dot. tego czego chce, pragnie, potrzebuje, co mu dolega, co go boli, itp. Wszystko z dobrej woli, chęci pomocy nam, ale powoli z moim facetem czuliśmy się coraz bardziej spychani na bok, pouczani.
A ja więdłam. Nie chodziło tutaj tylko o płaczliwość, nerwowość - to zignorowałabym, bo wiem co hormony potrafią ze mną robić. Ja nie chciałam mieć nic wspólnego z moim synem. Nie chciałam trzymać go na rękach, nie chciałam go karmić, nie chciałam być blisko. Byłam jak za szybą. Nic mnie nie cieszyło, nic nie sprawiało mi radości. Nie mogłam jeść, pić. Siedziałam i patrzyłam w jeden punkt i chciałam zniknąć. Mój syn był dla mnie jakimś dzieckiem, nie moim... Wiecznie czerwoną w bezzębnym, przeraźliwym ryku poczwarką.
Po cichu też myślałam o tym jak wspaniale było kiedyś - przed ciążą. Zaczęłam myśleć, że popełniłam tak straszny błąd, gdyż patrząc na moje uczucia, na moją reakcję - muszę być niedojrzała, niegotowa, po prostu zła i nie nadaję się na matkę. Zaczęły mnie nękać wyrzuty sumienia, poczucie winy.
Straszliwe palące poczucie winy w stosunku do małego, ale również w stosunku do mojego partnera - opuszczałam go. Może tylko w przenośni, ale był to zły moment. On również przerażony był nową sytuacją, został z nią sam, mając jeszcze moje załamanie na głowie. Widziałam jak patrzy na mnie z lękiem. Walczył o mnie, wspierał, rozmawiał o wszystkim, zabiegał, szukał pomocy.
Ja skupiona byłam jednak na tej strasznej myśli : "A co jeśli to nie minie? A co jeśli to prawda? Co jeśli to nie są tylko hormony?"- te myśli paraliżowały mnie do szpiku kości.
Czułam się coraz gorzej. Sutki były krwawe, poranione, później zagojone, a karmienie nadal bolało (i boli nadal) - strasznie tego nienawidziłam (i nie lubię nadal).
Najbardziej jednak frustrował mnie płacz syna. Nakarmiony, przewinięty, odbeknięty, suchy, utulony, przytulony, wyśpiewany - mimo to wrzeszczał w czerwonym, bezzębnym grymasie. Nadal wrzeszczy.
Nie umiałam nic z tym zrobić, zaczynałam mieć napady gniewu i agresji w stosunku do niego. Po każdym takim napadzie rosło poczucie winy i obrzucałam się coraz to kolejnymi oblegami.
Wprawdzie wiem, że takie małe stworzenie nie ma żadnej woli, świadomości, nie wie nawet dlaczego krzyczy. Ba! Nie wie nawet, że krzyczy i nie potrafi odróżnić dźwięku z zewnątrz od tego, który sam wydaje.
Tłumaczyłam sobie, że to przecież bezbronne, bezradne maleństwo. To niestety nie zmieniało uczuć, które na mnie napływały jak fala, a ja byłam wobec nich tak samo bezradna jak mój syn wobec swojej burzy neuronowej.
Ciągle żyłam nadzieją, że to minie. Bliska mi osoba i jednocześnie ginekolog-położnik obserwował moją ciążową euforię i ciągłe heheszki. Prowadząc też koniec ciąży, widział, że mam hiperaktywne łożysko, które produkując wciąż niezliczone ilości hormonów przeciąga narodziny dziecka. Ciąża była przenoszona, poród prowokowany. Syn urodził się z cycuszkami z mlekiem. Wszystko razem dawało powody do podejrzeń, że nagłą utratę łożyska mogę bardzo źle znieść i "spaść z bardzo wysokiego konia". Ostrzegł mnie więc jeszcze przed porodem, że mogę bardzo źle czuć się psychicznie po wszystkim - może świat mi się walić na głowę i mogę mieć uczucie, że z niczym nie dam sobie rady. To jak jak nagłe odcięcie ćpuna od heroiny. Pamiętałam o tej przestrodze, ale uznałam, że samo-świadomość to klucz do sukcesu i do panowania nad sobą. Sądziłam również, że chemia organizmu nie może działać tak silnie, że odejmie mi kompletnie rozum. Moja świadomość wcale jednak w niczym mi nie pomogła.
Przestawałam sobie radzić z paniką, strachem, agresją, przygnębieniem. Zaczęliśmy myśleć o pomocy specjalisty, gdyż tendencja była wciąż spadkowa. Jeśli zamiast się polepszać, wciąż się pogarsza - grozi nam depresja poporodowa, a to już nie są żarty. Zaczynały się mnie chwytać myśli o samounicestwieniu, więc czas był, aby działać.
Zanim jednak udałam się do psychiatry, zadzwoniłam do zaznajomionej douli, która prowadzi szkołę rodzenia i jednocześnie jest psychologiem. Przyjechała, rozmawiałyśmy.
Na samym początku już naprostowała moje myślenie - to nieprawda, że KAŻDA kobieta czuje ogromną miłość do swojego dziecka od razu po urodzeniu. To nieprawda, że każda jest zachwycona macierzyństwem. Problem, który mnie dotknął, jest tak powszechny, że pewnie ciężko byłoby mi w to uwierzyć. Nikt jednak o tym nie mówi, nikt się nie przyznaje, każda kobieta tworzy swoją piękną bańkę wokół macierzyństwa i to serwuje społeczeństwu. Wstyd.
Wiele kobiet ma nawet dużo gorzej, bo niechęć do dziecka jest tak ogromna, że odmawiają opieki nad nim, odsuwają się, nie chcą go dotykać, karmić, brać na ręce. Poźniej to mija jak zły sen, a miłość do potomstwa jest rzeczą nr 1 w ich życiu.
Rozmawiałyśmy o tym jak rodziłam, jak dostałam małego, czy miałam szansę być z nim ciało do ciała.
Rozmawiałyśmy o karmieniu, o uczuciach złości, irytacji i o tym, że ma się prawo do takich odczuć.
Niepokojące są oczywiście emocje agresji, myśli samobójcze i to powinno mnie kierować już do specjalisty.
Zasugerowała jednak dać sobie jeszcze troszkę czasu. Zgadzała się z tym, że burza hormonalna, nagłe odcięcie łożyska + długotrwały brak snu + zmęczenie może powodować kompletne psychozy, tak silne, że są nie do odróżnienia od poważnych zaburzeń psychicznych.
Prosiła o to, aby próbować więcej spać. Kiedy tylko mały zaśnie - ja też powinnam. Zostawić bałagan, pranie, a skupić się na tym, aby się ratować. Zmusić się do wyjścia z domu, do zjedzenia czegoś co mi smakuje. No i poczekać jeszcze...
Poczekałam.
Nie było łatwo. Nie było i nie jest.
Jednak po jakimś czasie zaczęły się przebłyski światła. Spacer z partnerem w lesie. Przespanych kilka godzin więcej. Zaczęłam uczyć się radzić sobie z wrzaskiem dziecka. Bywały momenty, kiedy był grzeczny i uroczo leżał machając łapkami. Przyglądałam mu się wówczas cały ten czas i płakałam sobie. Chciałam to chłonąć. Coś się rodziło, zmieniało. Po jakimś czasie miałam już odruchy całowania dziecka, zaczęłam rozczulać się nad jego dźwiękami, współczuć mu, gdy coś go niepokoi. Lubię na niego patrzeć, gdy w końcu nie krzyczy, a ciekawie rozgląda się po świecie. Lubię patrzeć, gdy śpi. Malutki, uroczy, niewinny. Uważam, że jest śliczny. Zdarzyło mi się wyszeptać : "Kocham Cie, mały".
Ale krok po kroku. Wcale nie jest jeszcze tak jak uważam, że być powinno.
Dalej wpadam w dołki. Nagle odpuszczają mnie siły, zaczynam wpadać w lęk, zwątpienie, złość. Szczególnie, gdy wrzeszczy, a wrzeszczy bardzo często. Wtedy mój zachwyt znika, a ja znów czuję frustrację i irytację. Znów jest brzydki i się nie lubimy. Te emocje też wciąż są inne, bo ostatnio jestem bardziej drażliwa, a mniej apatyczna. Pozwalam sobie czuć złość, gdy krzyczy bez powodu jak opętany. Nadal walczę z wyrzutami sumienia, poczuciem winy za te emocje.
Ale są to fluktuacje, sinusoidy, widzę że to jakiś biochemiczny mechanizm. To wciąż pompuje we mnie wiarę, że będzie lepiej i lepiej. I jest... Wciąż jest inaczej. Czuję, że wyrwałam się ze szponów depresji poporodowej i idę ku lepszemu.
Muszę jednak przyznać, że nigdy nie czułam się tak podle.
Jako ciekawostkę dodam, że w końcu środowisko naukowe zaczęło wnikać w problem i obecnie opracowywany jest lek na ów przypadłość. Lek na bazie ... borówek! Badania bardzo wyraźnie wskazują na to, że borówki zawierają w sobie lek na Baby Blues. Oczywiście potrzebujemy dużego stężenia trypofanów i tyrozyny, stąd korzystanie z ekstraktu, jednak warto poczytać (niestety po angielsku, ale w razie czego służę pomocą) :
Link do: Blueberries virtually eliminate baby blues, experts say | Daily Mail Online
oraz naukowo:
Link do: Dietary Kit Reduces Baby Blues, a Precursor to Postpartum Depression
i warto jeść duuużo borówek
Bardzo chętnie porozmawiam z innymi kobietami, które przez to przeszły lub przechodzą. Nadal sama tego potrzebuję, a dodatkowo wiem jak bardzo potrzebowałam tego jakiś czas temu. Może i ktoś po cichu też tego potrzebuje? Ja osobiście niestety oprócz "moja znajoma tak miała" , nikogo nie znalazłam. A podobno tyle nas...
Zakładam nowy, osobny wątek, gdyż z dużym zaskoczeniem stwierdzam, że tak ważny temat, jakim jest Baby Blues/ depresja poporodowa, ma na forum tylko wzmianki, stare zarchiwizowane wątki, istnieje bardziej jako pod-temat niż podmiot zainteresowania sam w sobie.
Uważam, że bardzo niesłusznie.
Myślę też, że ma to związek z tym jakim strasznym tabu jest depresja poporodowa wśród młodych mam. Nie mówię tu o wahaniach nastroju, o płaczliwości. Mówię o problemie, który doprowadził w historii do wielu tragedii.
A więc właśnie - problem ten dotyka około 30% kobiet - to bardzo, bardzo dużo. A któż o tym słyszy wśród naszych koleżanek, znajomych, rodziny? "Koleżanka koleżanki podobno miała..."
Ja osobiście słyszę same zachwyty nad macierzyństwem, słodyczą ociekające zdjęcia na portalach społecznościowych, opowieści o nieskończonej fali miłości, która wylewa się na nas, gdy dostajemy w ramiona nasze dziecko po raz pierwszy.
Gdzie te 30%? (Pewnie nawet więcej) ...
Do niedawna termin nieznany - masy nieświadomych kobiet kryjące ze wstydem swoje uczucia, potępienia dla tych, które przyznały się do swoich uczuć, rosnące lęki i frustracje.
A jednak jest tak też dzisiaj. Baby Blues - ten stan o różnym nasileniu powinien mijać po kilku tygodniach. Nie zawsze jednak tak jest... czasami stan ten pogarsza się i zapętla w postaci depresji poporodowej. Wówczas wymaga już leczenia, najczęściej farmakologicznego (leki antydepresyjne) i psychoterapii.
Podzielę się więc moimi doświadczeniami. Oby one pomogły komuś zrozumieć, że nie jest się samemu. Oby przyniosły komuś troszkę otuchy, której ja tak bardzo szukałam.
Ciąża była dla mnie niespodzianką. Wprawdzie oboje z moim partnerem chcieliśmy mieć dzieci - były w planach, ale może za rok, może za półtora. Stało się szybciej. Zareagowałam płaczem, strachem - wiodłam wygodne, ciekawe życie, skupiałam się na rozwoju osobistym, zawodowym, na podróżach w dalekie i ekstremalne destynacje. Dzieci nigdy nie lubiłam. Wiedziałam jednak, że z moim partnerem chce je mieć, bo niczego na świecie nie kocham bardziej niż jego. Ta perspektywa wydawała mi się piękna. Wszyscy zawsze powtarzali mi, że własne dzieci to zupełnie co innego. Moja własna Mama nie znosi dzieci, a za mną i moim bratem szalała od kiedy pojawiliśmy się na świecie. Znam bardzo wiele szczęśliwych matek, które po cichu przyznają, że wcale nie pałają sympatią do dzieci w sensie generalnym.
Mimo tej świadomości wciąż nie czułam się gotowa. Po wielu rozmowach z moim facetem, doszliśmy do wniosku, że dobrze się stało. W końcu nie jesteśmy już młokosami i chyba nigdy byśmy nie powiedzieli sobie, że to "już". Biorąc pod uwagę wiele czynników przyjęliśmy wersję, że bardzo dobrze, że tak się stało.
Ciąża była ciężka, bolesna, szczególnie biorąc pod uwagę gabaryty mojego dziecka (wielki gość) i moją drobną budowę ciała + niski wzrost. Jednak pod koniec ciąży nie opuszczał mnie wspaniały nastrój. Wprawdzie okropnie bałam się porodu (chyba jak niczego w życiu), ale to nie przyćmiewało mojej absolutnej euforii. Nie było prawie nic, co mogło zepsuć mi mój szampański nastrój.
I choć miło jest przebywać w towarzystwie tak wesołego i uśmiechniętego pulpeta, to troszeczkę niepokoiło bliskich, którzy akurat "siedzą w temacie"... ale to wyjaśni się ze chwilę.
Mój syn przyszedł na świat poprzez cesarskie cięcie. Poród zaczął się siłami natury, ale niestety po kilku godzinach męczarni brak postępu zaowocował szybkim przewiezieniem mnie na salę operacyjną.
Początek porodu naturalnego jest ważny, gdyż działa nasza biochemia i daje dziecku sygnał, że czas się ewakuować. To później obniża problemy z samodzielnym oddychaniem, z odruchem ssania, itp.
Mały nie chciał się urodzić długo, ciąża była przenoszona, a poród prowokowany. Moje łożysko było hiperaktywne, a ciąża kipiała zdrowiem. Mimo późnego terminu, ów łożysko nadal pompowało ogromne ilości dóbr i hormonów, które nie dawały sygnału do opuszczania lokalu, więc mój syn zadowolony dalej miał wspaniały bankiet w moim brzuchu.
No i niestety to miało bardzo duży wpływ na dalsze moje losy.
Pierwsze dni i noce w szpitalu były koszmarem. Obolała, z rozciętym brzuchem, osłabiona przez 3-dniową głodówkę zostałam postawiona przed macierzyństwem. Małe, ślepe żyjątko, które układano przy mnie wkładając mu do ust moją pierś. Za dnia był ktoś przy mnie, ale nocą zostawaliśmy sami. Dziecko płakało, a właściwie wrzeszczało wniebogłosy, a ja nie mogłam nawet do niego wstać, bo próba zczołgania się ze szpitalnego łóżka (wysokości stołu) to okupiona bólem szamotanina trwająca 10 minut. Nawet, gdy mi się udało, to nie wiedziałam co mam z nim zrobić - jak mam go podnieść, jak mam go uspokoić, co zrobić aby przestał wrzeszczeć? Nie udawało mi się go nakarmić, więc musiałam cierpliwie czekać, aż w końcu zlituje się położna i przyjdzie go dokarmić sztucznym mlekiem lub weźmie go chociaż na kilka chwil, abym miała szanse się odrobinkę przespać.
Byłam kompletnie przerażona - bałam się dziecka, bałam się nowej sytuacji, bałam się tego, że "to tak ma wyglądać". Nie było ani śladu po zachwycie, nie było ani śladu po "falach miłości", a brak tych uczuć powodowały u mnie jeszcze większą paranoję.
Z radością wróciliśmy do domu (początkowo jeszcze nie naszego, ale to długa historia). Niestety czar prysł natychmiast, bo ja czułam się coraz gorzej. Ból rany, ból brzucha, pleców, brak snu, wyczerpanie... no i moja głowa - pustka, apatia, przygnębienie, przerażenie.
Cały zastęp babć i dziadków - wszyscy w okrzykach zachwytu i rozczulenia nad noworodkiem. Przechodził z rąk do rąk (gdzie wydawało mu się być lepiej niż w moich ramionach) i słuchał wszystkich westchnień, komplementów, pisków i uniesień. A mnie dołowało to coraz bardziej - "dlaczego ja się nie zachwycam? Ja, matka?"...
Mały ciągle wrzeszczał. Nerwowa atmosfera rosła, gdyż każdy miał swoją teorię dot. tego czego chce, pragnie, potrzebuje, co mu dolega, co go boli, itp. Wszystko z dobrej woli, chęci pomocy nam, ale powoli z moim facetem czuliśmy się coraz bardziej spychani na bok, pouczani.
A ja więdłam. Nie chodziło tutaj tylko o płaczliwość, nerwowość - to zignorowałabym, bo wiem co hormony potrafią ze mną robić. Ja nie chciałam mieć nic wspólnego z moim synem. Nie chciałam trzymać go na rękach, nie chciałam go karmić, nie chciałam być blisko. Byłam jak za szybą. Nic mnie nie cieszyło, nic nie sprawiało mi radości. Nie mogłam jeść, pić. Siedziałam i patrzyłam w jeden punkt i chciałam zniknąć. Mój syn był dla mnie jakimś dzieckiem, nie moim... Wiecznie czerwoną w bezzębnym, przeraźliwym ryku poczwarką.
Po cichu też myślałam o tym jak wspaniale było kiedyś - przed ciążą. Zaczęłam myśleć, że popełniłam tak straszny błąd, gdyż patrząc na moje uczucia, na moją reakcję - muszę być niedojrzała, niegotowa, po prostu zła i nie nadaję się na matkę. Zaczęły mnie nękać wyrzuty sumienia, poczucie winy.
Straszliwe palące poczucie winy w stosunku do małego, ale również w stosunku do mojego partnera - opuszczałam go. Może tylko w przenośni, ale był to zły moment. On również przerażony był nową sytuacją, został z nią sam, mając jeszcze moje załamanie na głowie. Widziałam jak patrzy na mnie z lękiem. Walczył o mnie, wspierał, rozmawiał o wszystkim, zabiegał, szukał pomocy.
Ja skupiona byłam jednak na tej strasznej myśli : "A co jeśli to nie minie? A co jeśli to prawda? Co jeśli to nie są tylko hormony?"- te myśli paraliżowały mnie do szpiku kości.
Czułam się coraz gorzej. Sutki były krwawe, poranione, później zagojone, a karmienie nadal bolało (i boli nadal) - strasznie tego nienawidziłam (i nie lubię nadal).
Najbardziej jednak frustrował mnie płacz syna. Nakarmiony, przewinięty, odbeknięty, suchy, utulony, przytulony, wyśpiewany - mimo to wrzeszczał w czerwonym, bezzębnym grymasie. Nadal wrzeszczy.
Nie umiałam nic z tym zrobić, zaczynałam mieć napady gniewu i agresji w stosunku do niego. Po każdym takim napadzie rosło poczucie winy i obrzucałam się coraz to kolejnymi oblegami.
Wprawdzie wiem, że takie małe stworzenie nie ma żadnej woli, świadomości, nie wie nawet dlaczego krzyczy. Ba! Nie wie nawet, że krzyczy i nie potrafi odróżnić dźwięku z zewnątrz od tego, który sam wydaje.
Tłumaczyłam sobie, że to przecież bezbronne, bezradne maleństwo. To niestety nie zmieniało uczuć, które na mnie napływały jak fala, a ja byłam wobec nich tak samo bezradna jak mój syn wobec swojej burzy neuronowej.
Ciągle żyłam nadzieją, że to minie. Bliska mi osoba i jednocześnie ginekolog-położnik obserwował moją ciążową euforię i ciągłe heheszki. Prowadząc też koniec ciąży, widział, że mam hiperaktywne łożysko, które produkując wciąż niezliczone ilości hormonów przeciąga narodziny dziecka. Ciąża była przenoszona, poród prowokowany. Syn urodził się z cycuszkami z mlekiem. Wszystko razem dawało powody do podejrzeń, że nagłą utratę łożyska mogę bardzo źle znieść i "spaść z bardzo wysokiego konia". Ostrzegł mnie więc jeszcze przed porodem, że mogę bardzo źle czuć się psychicznie po wszystkim - może świat mi się walić na głowę i mogę mieć uczucie, że z niczym nie dam sobie rady. To jak jak nagłe odcięcie ćpuna od heroiny. Pamiętałam o tej przestrodze, ale uznałam, że samo-świadomość to klucz do sukcesu i do panowania nad sobą. Sądziłam również, że chemia organizmu nie może działać tak silnie, że odejmie mi kompletnie rozum. Moja świadomość wcale jednak w niczym mi nie pomogła.
Przestawałam sobie radzić z paniką, strachem, agresją, przygnębieniem. Zaczęliśmy myśleć o pomocy specjalisty, gdyż tendencja była wciąż spadkowa. Jeśli zamiast się polepszać, wciąż się pogarsza - grozi nam depresja poporodowa, a to już nie są żarty. Zaczynały się mnie chwytać myśli o samounicestwieniu, więc czas był, aby działać.
Zanim jednak udałam się do psychiatry, zadzwoniłam do zaznajomionej douli, która prowadzi szkołę rodzenia i jednocześnie jest psychologiem. Przyjechała, rozmawiałyśmy.
Na samym początku już naprostowała moje myślenie - to nieprawda, że KAŻDA kobieta czuje ogromną miłość do swojego dziecka od razu po urodzeniu. To nieprawda, że każda jest zachwycona macierzyństwem. Problem, który mnie dotknął, jest tak powszechny, że pewnie ciężko byłoby mi w to uwierzyć. Nikt jednak o tym nie mówi, nikt się nie przyznaje, każda kobieta tworzy swoją piękną bańkę wokół macierzyństwa i to serwuje społeczeństwu. Wstyd.
Wiele kobiet ma nawet dużo gorzej, bo niechęć do dziecka jest tak ogromna, że odmawiają opieki nad nim, odsuwają się, nie chcą go dotykać, karmić, brać na ręce. Poźniej to mija jak zły sen, a miłość do potomstwa jest rzeczą nr 1 w ich życiu.
Rozmawiałyśmy o tym jak rodziłam, jak dostałam małego, czy miałam szansę być z nim ciało do ciała.
Rozmawiałyśmy o karmieniu, o uczuciach złości, irytacji i o tym, że ma się prawo do takich odczuć.
Niepokojące są oczywiście emocje agresji, myśli samobójcze i to powinno mnie kierować już do specjalisty.
Zasugerowała jednak dać sobie jeszcze troszkę czasu. Zgadzała się z tym, że burza hormonalna, nagłe odcięcie łożyska + długotrwały brak snu + zmęczenie może powodować kompletne psychozy, tak silne, że są nie do odróżnienia od poważnych zaburzeń psychicznych.
Prosiła o to, aby próbować więcej spać. Kiedy tylko mały zaśnie - ja też powinnam. Zostawić bałagan, pranie, a skupić się na tym, aby się ratować. Zmusić się do wyjścia z domu, do zjedzenia czegoś co mi smakuje. No i poczekać jeszcze...
Poczekałam.
Nie było łatwo. Nie było i nie jest.
Jednak po jakimś czasie zaczęły się przebłyski światła. Spacer z partnerem w lesie. Przespanych kilka godzin więcej. Zaczęłam uczyć się radzić sobie z wrzaskiem dziecka. Bywały momenty, kiedy był grzeczny i uroczo leżał machając łapkami. Przyglądałam mu się wówczas cały ten czas i płakałam sobie. Chciałam to chłonąć. Coś się rodziło, zmieniało. Po jakimś czasie miałam już odruchy całowania dziecka, zaczęłam rozczulać się nad jego dźwiękami, współczuć mu, gdy coś go niepokoi. Lubię na niego patrzeć, gdy w końcu nie krzyczy, a ciekawie rozgląda się po świecie. Lubię patrzeć, gdy śpi. Malutki, uroczy, niewinny. Uważam, że jest śliczny. Zdarzyło mi się wyszeptać : "Kocham Cie, mały".
Ale krok po kroku. Wcale nie jest jeszcze tak jak uważam, że być powinno.
Dalej wpadam w dołki. Nagle odpuszczają mnie siły, zaczynam wpadać w lęk, zwątpienie, złość. Szczególnie, gdy wrzeszczy, a wrzeszczy bardzo często. Wtedy mój zachwyt znika, a ja znów czuję frustrację i irytację. Znów jest brzydki i się nie lubimy. Te emocje też wciąż są inne, bo ostatnio jestem bardziej drażliwa, a mniej apatyczna. Pozwalam sobie czuć złość, gdy krzyczy bez powodu jak opętany. Nadal walczę z wyrzutami sumienia, poczuciem winy za te emocje.
Ale są to fluktuacje, sinusoidy, widzę że to jakiś biochemiczny mechanizm. To wciąż pompuje we mnie wiarę, że będzie lepiej i lepiej. I jest... Wciąż jest inaczej. Czuję, że wyrwałam się ze szponów depresji poporodowej i idę ku lepszemu.
Muszę jednak przyznać, że nigdy nie czułam się tak podle.
Jako ciekawostkę dodam, że w końcu środowisko naukowe zaczęło wnikać w problem i obecnie opracowywany jest lek na ów przypadłość. Lek na bazie ... borówek! Badania bardzo wyraźnie wskazują na to, że borówki zawierają w sobie lek na Baby Blues. Oczywiście potrzebujemy dużego stężenia trypofanów i tyrozyny, stąd korzystanie z ekstraktu, jednak warto poczytać (niestety po angielsku, ale w razie czego służę pomocą) :
Link do: Blueberries virtually eliminate baby blues, experts say | Daily Mail Online
oraz naukowo:
Link do: Dietary Kit Reduces Baby Blues, a Precursor to Postpartum Depression
i warto jeść duuużo borówek
Bardzo chętnie porozmawiam z innymi kobietami, które przez to przeszły lub przechodzą. Nadal sama tego potrzebuję, a dodatkowo wiem jak bardzo potrzebowałam tego jakiś czas temu. Może i ktoś po cichu też tego potrzebuje? Ja osobiście niestety oprócz "moja znajoma tak miała" , nikogo nie znalazłam. A podobno tyle nas...
Ostatnia edycja: