762 - 820 post nr 32800
Masto Meksyk to straszny moloch. Zyje tam ponad 20 000 000 ludzi. Duza, ba, ogromna czesc to biedota. No ale Meksyk to albo biedota, albo bogacze, klasa srednia praktycznie nie istnieje. Zarobki w stolicy sa smiesznie niskie, a jakos zyc trzeba. W zwiazku z tym latwo pasc lupem zlodziejaszkow. Jestem biala, widac ze nie jestem biala Meksykanka (wbrew pozorom sa i tacy
). To juz wystarczy zeby jakis delikwent pomyslal sobie, ze mam forse (co za ironia losu). Jasne, nie cala stolica jest niebezpieczna, niestety tam gdzie jest bezpiecznie, czynsz za mieszkanko siega kilku tysiecy dolarow... Po stolicy trudno jest poruszac sie samochodem, ze wzgledu na korki. Komunikacja miejska istnieje, ale pozostawia wiele do zyczenia. Metro jest koszmarnie zapchane i w godzinach szczytu praktycznie nie da sie wsiasc do wagonu (ktos musi cie wepchnac i wypchnac na stacji, inaczej sie nie da). Na piechote nie da sie tego miasta przejsc, jest ogromne...
Aniam, no Meksyk jest piekny... Jasne sa miejsca paskudne, z ktorych bieda lub zwyczajna bezmyslnosc wylazi zewszad... Natomiast Puebla jest dziwnym stanem, a wlasciwie ludzie tu zyjacy. Dla nich kazdy, kto ze stanu nie pochodzi to obcy i moga zamienic z nim slowo, ale na tym koniec. Moj malzon urodzil sie tutaj, a jest "obcy", bo jako dziecko wyjechal z rodzicami do Mexico City. Nawet jego wlasna rodzina traktuje go "per noga". Znaczy czasem zadzwonia zebysmy wpadli na jakas fieste, najlepiej w srodku nocy, ale na tym koncza sie stosunki rodzinne. W Baja California ludzie byli zdecydowanie bardziej przyjacielscy, choc czasem az nadto i nawet "pod koldre" zagladali. Najfajniejsze miejsce, moim zdaniem, do zycia to wschod. Goraco, mokro i ludzie bardzo otwarci - to chyba dzieki ciaglej obecnosci turystow.
Przez to wszystko, co sie wokol dzieje, zaczelam patrzec na Meksyk, przez bardzo szare okulary. Zapomnialam, ze kiedys zakochalam sie w tym miejscu na zaboj... Ze w chwili gdy pierwszy promien slonca poglaskal maja twarz, a pluca napelnily sie tutejszym powietrzem, przesyconym tym specyficznym aromatem - wiedzialam, ze kiedys tu zamieszkam... W tej chwili pije fantastyczna tequile - Don Julio, serdecznie polecam - i jem piernik, ot taki swoisty mix kulturowo kulinarny
Rano bylam z Konstancja na zakupach w tutejszym rynku... Podeszla do mnie staruszka z miodem. Biedna kobiecina taszczyla ciezka siate rozmiaru jej samej. Ubrana byla bardzo biednie, ale schludnie. Kupilam miod - 1/2 litra za jakies 3 dolary. Nie lubie miodu, ale ten... Pachnie i smakuje cytrusami - doskonaly! Stad naszlo mnie na piernik...
Weszlam na rynek, a tam tysiace kwiatow, wszedzie jakies bialo niebieskie horagiewki, proporczyki, girlandy... Tutaj kazde miejsce ma swojego swietego i dzis byla fiesta od tutejszego rynkowego swietego. Mariachi pieknie spiewali, swiety ustrojony byl kwiatami... Kiedys, jak mnie juz tu nie bedzie, takiego ludycznego Meksyku, zaraz obok jego niepowtarzalnie pieknej przyrody, bedzie mi brak.
Meksyk słynie z zamiłowania do kiczu, przepychu i fiest. I wcale nie chodzi o przepych graniczący z kiczem – Meksykanie dążą zapamiętale do przepychu w kiczu. Poczucie estetyki jest wśród Meksykan zachwiane, a może zwyczajnie zupełnie inne niż moje – europejskie.
Dziś niedziela, dzień który przeciętna meksykańska rodzina spędza na zakupach – najlepiej na pobliskim targu lub jeśli jest tą bardziej zamożną, względnie aspirującą do wyższych sfer – w galerii handlowej, kolejną rozrywką jest wizyta w pobliskim kościele albo wspomniana przez mnie fiesta.
Jako, że moja półmeksykańska rodzina do zamożnych ani aspirujących nie należy, wybrałam się z dziecięciem na targ. Kupiłyśmy marchewki pachnące zupełnie jak te, które trzydzieści lat temu wyrywałam z babcinego ogródka i z apetytem natychmiast zjadałam, mimo, że ubabrane były ziemią. Kupiłyśmy najbardziej truskawkowe truskawki i specjalnie dla Konstancji – bananowe banany. Pewna kobieta sprzedała nam pachnące słoncem brzoskwinie – i co z tego, że rozmiarem nie imponują, skoro ich smak sprawia, że nie można ich przestać jeść, podobnie zresztą jak soczystych śliwek... Uwielbiam ten targ, tutaj wszystko pachnie tak swieżo i choć to może wydać się dziwne – słonecznie. Warzywa czy owoce w niczym nie przypominają plastikowego barachła ze sklepowych półek, a i ceny kilkakrotnie niższe...
Po drodze na targ szłyśmy pustymi ulicami. Mijałyśmy rozpadające się chatynki ale i wielkie, piękne domy. Zawsze myślałam, że tak zróżnicowane sąsiedztwo jest wynikiem ogromnych różnic klasowych, tak normalnych dla Meksyku. Otóż nie w przypadku Cholula. Tutaj właściwie nie ma ludzi biednych w powszechnym tego słowa rozumieniu. Są ludzie mniej lub bardziej zamożni. Jak to powiedział mój mąż – tutaj wszyscy mają pieniądze na to żeby przetrwać, a jeśli nie mają, wówczas sprzedają kawałek ziemi i po kłopocie. Tak, tutaj każda rdzenna rodzina ma lub miała ziemię. Jedni wiedzieli jak zainwestować zarobione na sprzedaży pieniądze, inni nie. To wielkie tutejsze zróżnicowanie spowodowane jest brakiem edukacji, często ignorancją w najczystszej jej postaci.
Tutaj chciałam opisać życie kuzynostwa mojego męża, ale pewnie krótką wzmiankę umieszcze na końcu – jak wisienkę.
Kiedy tak szłyśmy opustoszałymi uliczkami nagle z naprzeciwka nadbiegł pies z podkulonym ogonem i gdzieś uciekł. Najwyraźniej albo się czegoś przestraszył, albo pogryzł się z innymi psami, które pewnie za chwilę zaczną go gonić, albo może uderzył go samochód... Po kilku minutach sprawa okazała sie jasna. Usłyszałam straszliwą kakofonię – to w jednym z domów urządzano poprawiny z wczorajszych XV urodzin jednej z córek. Orkiestra na rozstrojonych instrumentach przygrywała do tańca podpitym tancerzom i choć była to 11 rano, nikt niczemu nie dziwił się. Wczorajsza jubilatka, wciąż z lokami i diademem na głowie, zabawiała podstarzałych „ wujków” siadając im na kolanach i prowadząc niezwykle zajmującą rozmowę. Oczywiście specjalnie na tą okazję wczoraj cała ulica była zamknięta, a wszyscy sąsiedzi oraz ciekawscy mogli czuć się zaproszeni.
XV urodziny to jeden z tutejszych, niezrozumiałych dla mnie rytuałów – coś w stylu niegdysiejszego polskiego balu debiutantki i amerykańskiego sweet 16... W Meksyku biedni są rodzice dziewczynek, powinni oni bowiem wyprwic obok obowiązujących dla płci obojga chrzcin, komuni i bierzmowania: trzecie urodziny, piętnaste urodziny i weselisko. Bardzo często wesele
musi się odbyć nie tak znowu długo po XV urodzinach... A wszystko to kosztuje niewyobrażalne pieniądze. Dziewczynka, panienka czy przyszła żona musi miec na sobie wszystko, co drogie a niekoniecznie gustowne, no i świecąco-błyszcząco-szeleszczące... Na takich urodzinach zwykle jest ponad 100 zaproszonych osób, że o tych niezaproszonych nie wspomnę. Jedyne na czym się oszczędza to zastawa – goście jedzą i piją z plastikowych lub papierowych naczyń, cóż - co kraj to obyczaj! Często rodzice nie są w stanie opłacić tak hucznych imprez, zwłaszcza gdy mają kilka córek, pomagają więc im przyjaciele i rodzina – oczywiście w danym momencie trzeba będzie się za otrzymaną pomoc odwdzięczyć.
Każdemu wydarzeniu w życiu Meksykanina towrzyszy msza święta. Cholula slynie z 365 kościołów – po jednym na każdy dzień w roku i każdy z tych kosciołów ma swojego świętego, który ma swoją fiestę, no ale to temat na odrębną opowieść. Niektóre z tych kościołow to prawdziwe perełki sztuki sakralnej, inne – to piękne misje lub misyjki tak znane wszystkim z filmów o Dzikim Zachodzie. Są i takie, które od zewnątrz wyglądają bajecznie. Ukryte są pośród palm i drzew figowych, mają wierzyczkę z dzwonnicą, pokryte są kilkusetletnią dachówką i aż proszą się, żeby do nich zajrzeć. Dziś z Konstancją weszłyśmy do takiego kościółka i aż zabolało mnie to, co zobaczyłam. Kiedyś ten kolonialny kościółek był przepiękny, dziś cały ołtarz oprawiony był neonowymi rurkami, a po środku, z tych rozświetlonych rurek, skonstruowane było ogromne IHS. Niegdyś piękne freski częściowo zostały zdrapane, a częściowo przykryte odpustowymi obrazkami z puszczającym oczko Chrystusem... Niestety jest to widok coraz bardziej normalny.
Meksykanie są jak sroki bogatki – wszystko co błyszczy przyciąga ich wzrok, a im bardziej błyszczy z tym większą aprobata się spotyka.
Kilka dni temu spotkaliśmy kuzynkę męża. Pracuje ona dla rządu i zarabia dobre pieniądze. Jej mąż zajmuje się głównie byciem jej mężem, a w międzyczasie gdzieś pracuje. Mają syna i trzy córki. Mieszkają w od lat niewykończonym domu, do którego każdy bez żadnego kłopotu może się dostać. Nie mają samochodu i nie będą mieć. Nie są zwariowanymi ekologami, którzy byliby zwolennikami transportu grupowego... Zwyczajnie wolą urządzać fiesty. Tak te rodzinne, jak i kościelne. Kuzynka na podstępne pytanie „kiedy kupi auto” odpowiedziała, że jeszcze nie wie, bo teraz będzie fiesta u niej w parafii i właśnie przyszła kolej, żeby jej rodzina zasponsorowała fajerwerki, a to koszt rzędu 100 000 pesos...
teraz trzeba sie przebic przez najtrudniejszy moment. Jest o Zosi...