Miałam dobry związek. Z szybkim początkiem, świetnym dopasowaniem, trwały, ośmioletni. Nie zalegalizowany, ale data ślubu zbliża się nieubłaganie. Mieszkamy ze sobą od samego początku i mimo wybuchowych charakterów szło nam dobrze, owszem kryzysy się zdarzały, ale jakoś szybko przechodziły. Aż zapragnęliśmy dziecka ... Pierwsze straciliśmy, ale jakoś daliśmy radę. Później ja zaczęłam czuć presję, ale on to zniósł i się udało. Ja poszłam na L4 a on dużo pracował żeby dostać awans. Starałam się, wspierałam, poprawiałam jego projekty, ale oprócz kontaktu telefonicznego widywaliśmy się max godzinę dziennie, nawet w weekendy. I chyba to wtedy go straciłam.
Awans dostał po 4 szalonych miesiącach, w końcu miało być inaczej. Ale wciąż pracuje za dużo, dla mnie nie ma sił i czasu. Nie pyta się co powiedział lekarz, bo nie pamięta, że miałam wizytę. Weekendy miał już spędzać w domu, ale potrzebuje odetchnąć po tym maratonie więc wyjeżdża w góry. Niedziele miały być dla nas, ale ma nawał zaległej roboty, więc pracuje, wykonuje telefony lub zawsze znajdzie sobie coś do roboty, wyskoczy jakiś wypad do znajomych.
Ja nie jestem już zabiegana i aktywna - wyobrażałam sobie, że w ciąży będę chodzić na basen i zajęcia fitness dla kobiet w ciąży. Ale lekarze mi zakazali, poza tym przez pierwsze 3 miesiące czułam się strasznie. Do tego dowiedziałam się że mam raka złośliwego, ale da się go usunąć po ciąży. Przytyłam 16kg i zmieniłam się w Perfekcyjną Panią Domu, która wyskakuje z koleżankami na ploteczki bądź dla zabicia czasu biega po galeriach. Trochę czytam, ale nie mam już nic do opowiedzenia mojemu narzeczonemu. Staram się nie być zaniedbaną, ale przy takiej wadze to nawet z super fryzurą i pełnym makijażem czuję się jak wieloryb.
Mój jak wspomniałam, mało interesuje się mną i ciążą. To dla mnie ogromny szok, bo zawsze byłam przekonana, że będzie idealnym ojcem. Czasem, jak jest w domu i go zawołam to przyłoży rękę żeby poczuć kopnięcie, ale zaraz idzie zająć się czymś innym. Każda dłuższa rozmowa kończy się awanturą, więc przestaję się odzywać. O jakichkolwiek zbliżeniach mogę zapomnieć, od kiedy zaszłam w ciążę to udało się dwa razy bo on jest zmęczony. A ja jestem w trzecim trymestrze.
Nie jestem jedną z tych przeżywających ciążę. Nie robię zakupów, nie biegam za ciuszkami, kupowanie wózka mnie przeraża, wszystko odkładam w czasie. Kopnięcia są owszem miłe, bo wiem, że młody żyje i jest wszystko ok. Ale nie rozmawiam z brzuchem, unikam forów i blogów parentingowych, bo to nie mój świat, nie mój klimat. Mieliśmy iść do szkoły rodzenia, ale on nie ma czasu. O badaniach prenatalnych musiałam mu przypominać, więc się tak nie cieszę, ja nie mam na razie powodów, żeby się cieszyć. Boli mnie jak widzę zdjęcia tatusiów z brzuszkiem, mamuś dokumentujących kolejne tygodnie... Mi nie ma kto takich zdjęć zrobić.
Niedawno dowiedziałam się, że gdyby nie ciąża, awansowałabym. Czekałam na to 5 lat...
Nie wiem czy to hormony, czy może wyolbrzymiam, ale czuję się strasznie samotna. Czuję, jakby moje marzenie o prawdziwej rodzinie sprawiło, że straciłam kogoś na kim naprawdę mi zależało. On jest inny, ja na pewno też... Straciłam szansę, straciłam dobre życie. Nie boję się bycia samotną matką, jakoś bym dała radę, choćby na zasiłkach. Ale strasznie mnie boli, że nie mam tego wsparcia, że to nie tak miało wyglądać. Po kolejnej awanturze o pierdołę mam poczucie jakbym walnęła w beton. Nie mam za bardzo sił walczyć, bo widzę, że on nie ma ochoty. Zresztą dzisiaj sam mi przyznał, że my tego już chyba nie odbudujemy.
Musiałam się wygadać, przed rodziną udaję, że jest dobrze - mam zwyczaj nie wywlekania naszych awantur... Znajomym też nie ma co się żalić, po co mają wiedzieć...
Awans dostał po 4 szalonych miesiącach, w końcu miało być inaczej. Ale wciąż pracuje za dużo, dla mnie nie ma sił i czasu. Nie pyta się co powiedział lekarz, bo nie pamięta, że miałam wizytę. Weekendy miał już spędzać w domu, ale potrzebuje odetchnąć po tym maratonie więc wyjeżdża w góry. Niedziele miały być dla nas, ale ma nawał zaległej roboty, więc pracuje, wykonuje telefony lub zawsze znajdzie sobie coś do roboty, wyskoczy jakiś wypad do znajomych.
Ja nie jestem już zabiegana i aktywna - wyobrażałam sobie, że w ciąży będę chodzić na basen i zajęcia fitness dla kobiet w ciąży. Ale lekarze mi zakazali, poza tym przez pierwsze 3 miesiące czułam się strasznie. Do tego dowiedziałam się że mam raka złośliwego, ale da się go usunąć po ciąży. Przytyłam 16kg i zmieniłam się w Perfekcyjną Panią Domu, która wyskakuje z koleżankami na ploteczki bądź dla zabicia czasu biega po galeriach. Trochę czytam, ale nie mam już nic do opowiedzenia mojemu narzeczonemu. Staram się nie być zaniedbaną, ale przy takiej wadze to nawet z super fryzurą i pełnym makijażem czuję się jak wieloryb.
Mój jak wspomniałam, mało interesuje się mną i ciążą. To dla mnie ogromny szok, bo zawsze byłam przekonana, że będzie idealnym ojcem. Czasem, jak jest w domu i go zawołam to przyłoży rękę żeby poczuć kopnięcie, ale zaraz idzie zająć się czymś innym. Każda dłuższa rozmowa kończy się awanturą, więc przestaję się odzywać. O jakichkolwiek zbliżeniach mogę zapomnieć, od kiedy zaszłam w ciążę to udało się dwa razy bo on jest zmęczony. A ja jestem w trzecim trymestrze.
Nie jestem jedną z tych przeżywających ciążę. Nie robię zakupów, nie biegam za ciuszkami, kupowanie wózka mnie przeraża, wszystko odkładam w czasie. Kopnięcia są owszem miłe, bo wiem, że młody żyje i jest wszystko ok. Ale nie rozmawiam z brzuchem, unikam forów i blogów parentingowych, bo to nie mój świat, nie mój klimat. Mieliśmy iść do szkoły rodzenia, ale on nie ma czasu. O badaniach prenatalnych musiałam mu przypominać, więc się tak nie cieszę, ja nie mam na razie powodów, żeby się cieszyć. Boli mnie jak widzę zdjęcia tatusiów z brzuszkiem, mamuś dokumentujących kolejne tygodnie... Mi nie ma kto takich zdjęć zrobić.
Niedawno dowiedziałam się, że gdyby nie ciąża, awansowałabym. Czekałam na to 5 lat...
Nie wiem czy to hormony, czy może wyolbrzymiam, ale czuję się strasznie samotna. Czuję, jakby moje marzenie o prawdziwej rodzinie sprawiło, że straciłam kogoś na kim naprawdę mi zależało. On jest inny, ja na pewno też... Straciłam szansę, straciłam dobre życie. Nie boję się bycia samotną matką, jakoś bym dała radę, choćby na zasiłkach. Ale strasznie mnie boli, że nie mam tego wsparcia, że to nie tak miało wyglądać. Po kolejnej awanturze o pierdołę mam poczucie jakbym walnęła w beton. Nie mam za bardzo sił walczyć, bo widzę, że on nie ma ochoty. Zresztą dzisiaj sam mi przyznał, że my tego już chyba nie odbudujemy.
Musiałam się wygadać, przed rodziną udaję, że jest dobrze - mam zwyczaj nie wywlekania naszych awantur... Znajomym też nie ma co się żalić, po co mają wiedzieć...