Cześć dziewczyny!
Piszę tutaj bo nie mam komu się wyżalić, a jest mi naprawdę ciężko. Zacznę może od początku.. W grudniu tuż przed świętami dowiedziałam się, że jestem w ciąży - radość nie do opisania! Byłabym młodą mamą, bo mam zaledwie 21 lat, ale widok dwóch kreseczek na teście ciążowym wzbudził ciężkie do opisania emocje. Cała ciąża rozwijała się wzorcowo. Wyniki były dobre, ja czułam się wspaniale. W 16 tygodniu wybrałam się z moim chłopakiem na wizytę do ginekologa, aby poznać płeć dzieciątka. Położyłam się na kozetce, lekarz włączył usg, a tam.. jedna wielka czarna dziura w miejscu gdzie znajdował się brzuszek... Diagnoza - powiększony pęcherz moczowy i małowodzie. Skierował nas na wizytę do poradni ginekologicznej do Szczecina, gdzie niestety wolny termin był za 3 tygodnie.. Spróbowaliśmy u innego lekarza 100km od miejsca zamieszkania (był to członek rodziny, stąd ten wybór). Stwierdził, że nie można czekać i dał nam od razu skierowanie do szpitala w Gdańsku. Przy okazji wizyty dowiedzieliśmy się, że to będzie synek.. a przyczyna wady jaka się u niego wykształciła wynikała tylko i wyłącznie z podwiniętego napletka, który blokował wydalanie moczu.. To wydawało się naprawdę banalnym wytłumaczeniem, ale jedynym.
Następnego dnia pojechaliśmy do kliniki pełni nadziei. Na izbie przyjęc powiedziano nam jednak, żebyśmy przyjechali za tydzień i dopiero ostra interwencja mojej mamy u ordynatora szpitala sprawiła, że przyjęli mnie tego samego dnia.. Nadziei było sporo.. Zrobili mi amniopunkcję aby wykluczyc inne wady, odbarczono pęcherz moczowy i założono shunt - rurkę, która miała odprowadzać mocz z brzuszka dziecka na zewnątrz. Operacja się udała, bylam bardzo szczęśliwa, że to już koniec i że będzie dobrze. Jednak niestety następnego dnia odeszły mi całkowicie wody.. Po kilku następnych wypisano mnie z poprawiającym się stanem i napływaniem wód do domu. Po tygodniu wizyta kontrolna u ginekologa, a tam? Wodobrzusze i bezwodzie! Kolejna wizyta w klinice i.. wyrok. Nic nie da się już zrobić, możemy odbarczyć brzuch dziecka z płynu, ale to i tak nie da żadnych szans. Zdecydowałam się, a następnego dnia wyszłam ze szpitala.
W domu długo biłam się z myślami co teraz. Rozmawiałam z lekarzem prowadzącym, dzwoniłam do prof Preisa z Gdańska, który zajmował się moim przypadkiem, ale jedynym wyjściem było usunięcie ciąży.. 4 tygodnie walki o moje maleństwo nic nie dało.. Kolejne usg pokazało coraz większe wodobrzusze, więc jedynym wyjściem oszczędzenia cierpienia mojemu maleńśtwu było wywołanie poronienia..
To było bardzo ciężkie dla mnie przeżycie, jak zapewne dla każdej kobiety która utraciła maluszka, jednak moj chłopak nie potrafił pojąc mojego cierpienia.. Roniłam kilkanaście godzin, aż w końcu o 5:05 siłami natury przyszedł na świat mój Aniołek. Był taki malutki...Teraz jestem w trakcie planowania pogrzebu, którego zreszta odradzał mi mój chłopak, ale ja się uparłam. Wiem, że gdyby zobaczył naszą kruszynkę zobaczyłby że to już był ukształtowany człowieczek, maleńkie dzieciątko a nie jak według mnie uważa - garstka tkanek.
Dzisiaj wybierałam urenkę i pieluszkę, w ktorej zostanie spalony.. Cały czas czuję ból w sercu i niedowierzanie że już nie ma we mnie tej malej istotki, ktora jeszcze kilka dni temu, żyła we mnie, ruszała się... Chciałabym znowu zajść w ciążę, ale mam wielkie obawy z tym związane, bo przeciez wszystko było tutaj dobrze, a takie przypadki jak mojego Aleksandra zdarzają się w kilku procentach i jest to niezwykle rzadkie zjawisko.. Wiec skoro raz znalazlam sie w fatalnym odlamku, to czemu znowu mialabym tam nie byc??
Pozdrawiam wszystkie mamusie, które też utraciły swoje kochane pociechy.
Piszę tutaj bo nie mam komu się wyżalić, a jest mi naprawdę ciężko. Zacznę może od początku.. W grudniu tuż przed świętami dowiedziałam się, że jestem w ciąży - radość nie do opisania! Byłabym młodą mamą, bo mam zaledwie 21 lat, ale widok dwóch kreseczek na teście ciążowym wzbudził ciężkie do opisania emocje. Cała ciąża rozwijała się wzorcowo. Wyniki były dobre, ja czułam się wspaniale. W 16 tygodniu wybrałam się z moim chłopakiem na wizytę do ginekologa, aby poznać płeć dzieciątka. Położyłam się na kozetce, lekarz włączył usg, a tam.. jedna wielka czarna dziura w miejscu gdzie znajdował się brzuszek... Diagnoza - powiększony pęcherz moczowy i małowodzie. Skierował nas na wizytę do poradni ginekologicznej do Szczecina, gdzie niestety wolny termin był za 3 tygodnie.. Spróbowaliśmy u innego lekarza 100km od miejsca zamieszkania (był to członek rodziny, stąd ten wybór). Stwierdził, że nie można czekać i dał nam od razu skierowanie do szpitala w Gdańsku. Przy okazji wizyty dowiedzieliśmy się, że to będzie synek.. a przyczyna wady jaka się u niego wykształciła wynikała tylko i wyłącznie z podwiniętego napletka, który blokował wydalanie moczu.. To wydawało się naprawdę banalnym wytłumaczeniem, ale jedynym.
Następnego dnia pojechaliśmy do kliniki pełni nadziei. Na izbie przyjęc powiedziano nam jednak, żebyśmy przyjechali za tydzień i dopiero ostra interwencja mojej mamy u ordynatora szpitala sprawiła, że przyjęli mnie tego samego dnia.. Nadziei było sporo.. Zrobili mi amniopunkcję aby wykluczyc inne wady, odbarczono pęcherz moczowy i założono shunt - rurkę, która miała odprowadzać mocz z brzuszka dziecka na zewnątrz. Operacja się udała, bylam bardzo szczęśliwa, że to już koniec i że będzie dobrze. Jednak niestety następnego dnia odeszły mi całkowicie wody.. Po kilku następnych wypisano mnie z poprawiającym się stanem i napływaniem wód do domu. Po tygodniu wizyta kontrolna u ginekologa, a tam? Wodobrzusze i bezwodzie! Kolejna wizyta w klinice i.. wyrok. Nic nie da się już zrobić, możemy odbarczyć brzuch dziecka z płynu, ale to i tak nie da żadnych szans. Zdecydowałam się, a następnego dnia wyszłam ze szpitala.
W domu długo biłam się z myślami co teraz. Rozmawiałam z lekarzem prowadzącym, dzwoniłam do prof Preisa z Gdańska, który zajmował się moim przypadkiem, ale jedynym wyjściem było usunięcie ciąży.. 4 tygodnie walki o moje maleństwo nic nie dało.. Kolejne usg pokazało coraz większe wodobrzusze, więc jedynym wyjściem oszczędzenia cierpienia mojemu maleńśtwu było wywołanie poronienia..
To było bardzo ciężkie dla mnie przeżycie, jak zapewne dla każdej kobiety która utraciła maluszka, jednak moj chłopak nie potrafił pojąc mojego cierpienia.. Roniłam kilkanaście godzin, aż w końcu o 5:05 siłami natury przyszedł na świat mój Aniołek. Był taki malutki...Teraz jestem w trakcie planowania pogrzebu, którego zreszta odradzał mi mój chłopak, ale ja się uparłam. Wiem, że gdyby zobaczył naszą kruszynkę zobaczyłby że to już był ukształtowany człowieczek, maleńkie dzieciątko a nie jak według mnie uważa - garstka tkanek.
Dzisiaj wybierałam urenkę i pieluszkę, w ktorej zostanie spalony.. Cały czas czuję ból w sercu i niedowierzanie że już nie ma we mnie tej malej istotki, ktora jeszcze kilka dni temu, żyła we mnie, ruszała się... Chciałabym znowu zajść w ciążę, ale mam wielkie obawy z tym związane, bo przeciez wszystko było tutaj dobrze, a takie przypadki jak mojego Aleksandra zdarzają się w kilku procentach i jest to niezwykle rzadkie zjawisko.. Wiec skoro raz znalazlam sie w fatalnym odlamku, to czemu znowu mialabym tam nie byc??
Pozdrawiam wszystkie mamusie, które też utraciły swoje kochane pociechy.