No to kolej na mnie bo już się nieco ogarnęłam. Jak wiecie na forum oficjalnie uznałam, że coś się rozpoczęło w sobotę 3 marca w dniu terminu z OM. O 5.30 zaczął boleć mnie brzuch ale jak na jelitówke i tak ciągle do niedzieli wieczorem, przez to nic nie jadłam i prawie nie spałam. W niedziele o 22 zaczęły się skurcze co 20 minut i do rana zaczynały być coraz częstsze, kiedy zaczęłam plamić krwią i skurcze były co 10 minut pojechaliśmy do szpitala. Na IP miałam skurcze co 7 minut, zaczęli wszystko spisywać zmierzyli ciśnienie 140/100 i temperature 37,3 no i trochę ich to zaniepokoiło. Zlecili badanie CRP. Na KTG skurcze na 100 i co 7 minut więc jak przyszedł lekarz i miał mnie zbadać myślał, że będzie z 4 cm a tam doopa, szyjka krótka ale zero rozwarcia
. Więc dali mnie na sale ogólną. Męża odesłałam do domu i myślałam no to sobie poleżę. Niedługo potem dostałam skurczy co 3 minuty trwały minutę (pisały się na KTG) już nie było tak fajnie. Po 14 (minęły 3 godziny tych skurczy) lekarz mnie bada a tam zero rozwarcia no szok wkurzyłam się z bezsilności
. Lekarz do mnie, że ciężka artyleria ze mnie do rodzenia. O 15.3 przyjechali znowu z KTG i akurat na skurczu położna kazała mi się przekręcić na lewy bok, jak mnie zabolało to aż mi łzy stanęły w oczach a za chwile ogromna ulga i leje się ze mnie strumieniem, mówię, że wody mi poszły na co położna no to już nie ma odwrotu będziemy jechać na porodówkę (jakbym nie wiedziała). Skurcze przeszły jak ręką odjął normalnie taka ulga, no ale powinny być. No i położna do mnie, że chce zobaczyć te wody, więc zaglądają we dwie i nagle o jeezuuuu jaki MUŁ
i wyleciały z sali jak z procy, w międzyczasie wszedł lekarz (chyba musiały się z nim minąć) i pyta co u mnie a ja mu na to, że wody poszły a skurcze poszły w las na co on ojej, no jakbym miała na to wpływ. Wpadają na to te położne i mówią doktorze wody mułowate, no i wszyscy sobie poszli zostawiając mnie z tymi litrami co się ze mnie lały, nawet się ruszyć nie mogłam a syf taki leciał, że szok
, tak się bałam co z małym. Za chwilę przychodzi położna, że mają moje wyniki tego CRP (były złe 25) co mi pobrali no i te wody zielone więc lekarz zakwalifikował mnie co CC, więc mam być gotowa po 19 jak przyjdzie nowa zmiana na blok. Płakałam jak podpisywałam te wszystkie papierki do CC i jeszcze próbowałam negocjować poród sn bo tak bardzo chciałam rodzić SN, z mężem wisiałam na telefonie, a on już jechał do mnie spowrotem. Niby wiedziałam, że to wszystko dla dobra Edzia ale było mi smutno:-(.
W końcu zebrałam jakoś siły żeby wstać i z tymi lejącymi wodami skoczyć jeszcze pod prysznic i zobaczyć się z mężem bo w tym szpitalu nie ma odwiedzin w salach tylko w pomieszczeniu socjalnym więc wiedziałam, że zobaczę się z nim dopiero na drugi dzień jak stanę na nogi. Udało się choć leciało jak z kranu. Potem już czekał na korytarzu żeby zobaczyć małego, ale jak mnie wzięli na porodówkę na cewnikowanie i ostatnie KTG okazało się, że nie ma żadnego porodu i uprosiłam położne żeby mógł do mnie przyjść więc dali mu fartuszek i ostatnie 40 minut był ze mną. Mnie zabrali o 20.00 a on został w tym pokoju socjalnym i czekał na maluszka. CC nie będę za wiele opisywać bo takie jak każde inne - znieczulenie, cięcie, szarpanie, mały utknął i nie mogli go wyjąć tak mi brzuch do góry podrywali, że mnie całe ramiona bolały bo na nich opierał się ciężar ciała. W końcu go wyjęli o 20.20, usłyszałam tylko, że syn i zaraz go zabrali co mnie zdziwiło bo jak rodziłam pierwszego synka w tym samym szpitalu to mi go od razu pokazali. Zaczęłam płakać pytam czy wszystko z małym ok, mówią, że tak ale nie słyszałam żeby płakał za drzwiami, miałam wrażenie, że minęła wieczność zanim go usłyszałam, wtedy zaczęłam już wyć ze szczęścia. Po paru minutach przynieśli mi go nagusieńkiego do ucałowania i zabrali żeby nie zmarzł. Nawet się przez to nie skupiałam nad tym jak mnie tam łatają. Potem zwieźli mnie na dół na ogólną no i potok pytań do położnej jak mały, ok. 3910 i 57 długi, czy mąż go widział i porobił zdjęcia, tak, czy zostawił dla mnie mój telefon, tak. Śmiała się, że ledwo po cięciu a już wszystko muszę mieć pod kontrolą. Najpierw dostałam synusia chyba po 5 minutach już, potem telefon no i zaraz do męża okazało się, że przez to że wcześniej wszedł do mnie w tym fartuchu to położna mu pozwoliła wejść jak małego przyniosła i ma zdjęcia Edzia jeszcze w mazi i krwi na golaska i mąż był przy myciu i ubieraniu synka (trochę mu zazdroszczę). Potem było już z górki anestezjolog powiedział, że od 5 rano mogę wstawać więc jak wybiła 5 to od razu zaczęłam molestować położne, że chce wstać żeby szybko dojść do siebie i zająć się dzieckiem. Mimo, że marudziłam im co pół godziny dały mi wstać dopiero jak morfina zeszła czyli ok. 14. Ja chciałam od razu pod prysznic ale mi się trochę w głowie kręciło i nie dało rady, położna się pyta co mi tak śpieszno z tym wstaniem a ja, że dzieckiem muszę się zająć i na 16 do męża wyjść bo przyjedzie no i muszę już być czysta i pachnąca tak się ze mnie śmiała, że pomogła mi iść do łazienki się umyć. Na 16 wyszłam do mojego M już razem z naszym Edusiem. Potem już poszło z górki lekarze jak zobaczyli jak latam po oddziale to już w czwartek rano chcieli mnie do domu puścić no ale „przepisy”, w sumie wyszłam po południu zanim upłynęły 3 doby bo stwierdzili, że latam jak helikopter i te parę godzin nie zrobi różnicy. Podobno byłam pierwsza pacjentką, która tak szybko wyszła po CC. Ja musiałam wracać do mojego Rysia, ale się spłakałam w domku z radości jak się ucieszył na mój widok tego się nie da opisać.
A co do samego porodu to dopiero przy wypisie mi powiedzieli, że mały miał tylko 7 punktów, nie oddychał był sztucznie wentylowany, nie ruszał się i był siny wiedziałam, że coś było nie tak a oni nie chcieli mi powiedzieć no ale teraz to nie ma najmniejszego znaczenia bo Eduś to super facet.
Drugi poród choć również przez CC, którego chciałam uniknąć zdecydowanie lepszy niż pierwszy to chyba sprawa podejścia do sytuacji, motywacji do wstania i ogólnie nastawienia do sytuacji. Dzisiaj chodzę już bez problemu, szwy zdjęte, jedynie kręgosłup okropnie boli ale to akurat nie wina cesarki, z tego co wiem po porodzie naturalnym też plecy bolą. Jedyny minus to, że nie mogę dźwigać mojego starszaka ale nadrobimy to za jakieś 3-4 miesiące.
Edit: O jezuu
ale tego wyszło, strasznie się rozpisałam ale jakoś nie umiałam krócej, jeszcze wiele by dało się napisać to już i tak skrócona wersja i mam nadzieje, że nikogo nie zanudziłam.