Ja końcówkę ciąży spędziłam w szpitalu, więc generalnie trochę się naoglądałam jak wyglądały indukcje porodu. Akurat najczęściej podczas mojej obecności w szpitalu poród miały indukowane dziewczyny, które już były po terminie, a dziecku się po prostu nie spieszyło na świat. Wtedy najczęściej zaczynali od balonika - jak jednego dnia nie zadziałał, to kolejnego dnia znowu balonik. Jak znowu nic, to dzień przerwy i kolejnego znowu. Jak 3 razy balonik nie zadziałał, to z reguły była cesarka. To było u dziewczyn, które ani nie miały za bardzo rozwarcia, ani też żadnych skurczy. Jak jakieś skurcze były, to ewentualnie w grę wchodziło przeniesienie na porodówkę i oksytocyna, jak zadziałało to ok, jak nie, to cesarka.
Ja ostatecznie też miałam poród indukowany, ale przed terminem. W 36+0 zapadła decyzja o indukcji porodu, bo miałam kiepskie wyniki. Pierwszego dnia po południu zaaplikowali mi jakiś żel na szyjkę, który teoretycznie miał przygotować szyjkę do porodu, bo nic nie gotowe było (w końcu to był 36 tydzień dopiero). Po tym żelu pojawiły się u mnie jakieś skurcze, więc przenieśli mnie na porodówkę w środku nocy. Skurcze w nocy były, ale bez szału. Rano miałam rozwarcie na 4 cm, skurcze się wyciszyły. Dostałam kroplówkę z oksytocyną, ale przez cały dzień generalnie zero reakcji. Na noc mnie odłączyli, kolejnego dnia rano znowu kroplówka. Tym razem zadziałała, skurcze szybko się nasiliły, ale wody cały czas nie chciały odejść. O 12 lekarz przebił mi pęcherz płodowy, bo rozwarcie już było pełne, i zaraz potem synek się urodził.