Moja historia zaczęła się pięknie. Fakt 10 miesięcy starań(był już monitoring, krzywa insulinowa, badania hormonalne itp - zdiagnozowano insulinoodporność i dostałam leki plus luteina w drugiej fazie cyklu), ale w urodziny męża końcu upragnione dwie kreseczki. Byliśmy z mężem przeszczęśliwi, tym bardziej że dzidziuś miał się urodzić okolicy moich urodzin, tzn pod koniec grudnia. Dostałam duphaston i miało być ok. Wszystko było dobrze, typowe dolegliwości ciążowe. Aż do 8/9 tygodnia, kiedy to pracy zaczęłam krwawić. Panika - zadzwoniłam do swojego lekarza, ale nie odbierał, więc zwolniłam się z pracy i migiem do szpitala. Niby wszystko w porządku, serduszko bije, na drugi dzień wyszłam ze szpitala. Później sytuacja się powtórzyła dwa razy - szpital - wykryto polipy na szyjce i to one miały krwawić. Mój lekarz, którego zmieniłam po pierwszej wizycie (bo nie widział, albo nie powiedział mi o polipie), powiedział, że mam się zastanowić, czy warto za każdym razem przyjeżdżać do szpitala, bo to krwawienie typowo z polipa, z dzidzią się nic nie dzieje. W międzyczasie miałam robione usg genetyczne i test pappa. Oczywiście wyniki wyszły super, żadnych wad, żadnego ryzyka. We wtorek miałam wizytę, ale w czwartek miałam silne bóle w okolicach krzyża, cała byłam zapłakana - bez powodu, jeszcze byłam umówiona ze swoim lekarzem na to by obejrzał wynika pappa. Okazało się, że nie ma ich jeszcze, a mój lekarz wyjeżdża i nie mam jak się z nim później skontaktować. Z
Ostatnia edycja: