Postanowiłam nareszcie opisać naszą historię, najwyższa pora.
5 kwietnia w Wielki Czwartek poszłam do lekarza prowadzącego ponieważ miałam tego dnia podwyższoną temperaturę i nocą zaczęłam wymiotować. Dwa dni wcześniej zaczęło mnie pobolewać w okolicy żeber. Byłam pewna że to moje dzieciątko mi dokucza już nie raz nie dwa tak było. Dostałam skierowanie do szpitala na którym napisał że podejrzewa zatrucie ciążowe lub woreczek żółciowy i coś tam jeszcze. Dając mi skierowanie powiedział że się tak rozpisał po to żeby natychmiast mi badania zrobili. Pojechałam do szpitala, który miałam za najlepsze miejsce - Świętokrzyskiego Centrum Matki i Noworodka. Tam po zbadaniu i ciśnieniu 160/ 95 lekarz dyżurujący stwierdził, że to woreczek, a oni chirurga nie mają trzeba jechać do Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego. Pojechaliśmy z mężem i tam. W drodze zaczęłam po badaniu krwawić nieco. Na miejscu właściwie od razu przyjął mnie chirurg, który stwierdził że to nie woreczek i zleci badania. Dał kroplówkę po której lepiej mi było nawet chciałam iść do domu. Przyszli powtórzyć badania że coś tam im jeszcze potrzebne. Nie pomyślałam jeszcze że coś nie tak. Umieszczono mnie na oddziale podlegającym pod ginekologów. Męża wysłałam do domu bo już późno było. Przyszedł ginekolog i przy usg się przeraził krwawieniem, podczas badania wypadł skrzep. Położono mnie na porodówkę do obserwacji czekając na wyniki badań. Krwawienie ustało. Jednak przyszedł lekarz zapytał jak się czuję, odpowiedziałam że lepiej. Usłyszałam że w wynikach tego nie widać. Zaczęli się nerwowo krzątać wokół mnie. Po raz kolejny powtórzono badania. Przyszła młoda pani doktor która miała również dyżur z ifnromacją że nie chce mnie denerwować ale muszę wiedzieć że nie jest dobrze i trzeba będzie prawdopodobnie robić CC. Popodłączano mnie do kroplówek i nie wiem czego jeszcze. Przyszły wyniki - tragedia mimo niezłego samopoczucia znajdowałam się w stanie ciężkim. Płytki krwi tylko 15 tys (u zdrowego człowieka mniej więcej 300 tys), reszta badań wątrobowych i innych też zła. Zdecydowano o cc jak tylko podadzą mi taką ilość płytek żeby to było bezpieczne dla mnie i maluszka. Byłam wtedy sama wystraszona przerażona. W domu nikt nic nie wiedział nie było czasu na dzwonienie. Przyszedł moment kiedy zawieziono mnie na salę. Wyciągnięto moją Perełkę nie płakała, nie widziałam jej. Serce rozrywało mi na kawałki. Powiedziano mi tylko że dziecko jest w stanie bardzo ciężkim, nie oddycha, jest reanimowane. Tyle mojej wiedzy na obecną chwilę. Moja kruszynka przyszła na świat o 3.35 w Wielki Piątek. Ważyła 1700 gram potem spadła do 1500.Rano zadzwoniłam kiedy już dotarło do męża co się stało natychmiast przyjechał. Cały czas brak informacji, potem powiedziano nam że jest nadal w ciężkim stanie ale stabilna. Zabrano ją na OIOM do Szpitala Dziecięcego. Tam spędziła najcięższy dla nas i dla siebie miesiąc. Wyniki miała złe, jedzenia nie tolerowała. Wysłano badania do Warszawy czy z mojego powodu nie ma uszkodzeń organizmu. Ale pewnego pięknego dnia wszystko zaczęło iść ku dobremu i tak jest nadal. Ktoś czuwał nad nami obiema. Moje słoneczko urodzone z zamartwicą ciężką, niewydolnością oddechową, która otrzymała 1 punkt jest zdrowa. Rozwija się prawidłowo na chwilę obecną. Tylko we mnie nadal ból i strach o moje maleństwo, które zobaczyłam dopiero 2 tygodnie po porodzie.
5 kwietnia w Wielki Czwartek poszłam do lekarza prowadzącego ponieważ miałam tego dnia podwyższoną temperaturę i nocą zaczęłam wymiotować. Dwa dni wcześniej zaczęło mnie pobolewać w okolicy żeber. Byłam pewna że to moje dzieciątko mi dokucza już nie raz nie dwa tak było. Dostałam skierowanie do szpitala na którym napisał że podejrzewa zatrucie ciążowe lub woreczek żółciowy i coś tam jeszcze. Dając mi skierowanie powiedział że się tak rozpisał po to żeby natychmiast mi badania zrobili. Pojechałam do szpitala, który miałam za najlepsze miejsce - Świętokrzyskiego Centrum Matki i Noworodka. Tam po zbadaniu i ciśnieniu 160/ 95 lekarz dyżurujący stwierdził, że to woreczek, a oni chirurga nie mają trzeba jechać do Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego. Pojechaliśmy z mężem i tam. W drodze zaczęłam po badaniu krwawić nieco. Na miejscu właściwie od razu przyjął mnie chirurg, który stwierdził że to nie woreczek i zleci badania. Dał kroplówkę po której lepiej mi było nawet chciałam iść do domu. Przyszli powtórzyć badania że coś tam im jeszcze potrzebne. Nie pomyślałam jeszcze że coś nie tak. Umieszczono mnie na oddziale podlegającym pod ginekologów. Męża wysłałam do domu bo już późno było. Przyszedł ginekolog i przy usg się przeraził krwawieniem, podczas badania wypadł skrzep. Położono mnie na porodówkę do obserwacji czekając na wyniki badań. Krwawienie ustało. Jednak przyszedł lekarz zapytał jak się czuję, odpowiedziałam że lepiej. Usłyszałam że w wynikach tego nie widać. Zaczęli się nerwowo krzątać wokół mnie. Po raz kolejny powtórzono badania. Przyszła młoda pani doktor która miała również dyżur z ifnromacją że nie chce mnie denerwować ale muszę wiedzieć że nie jest dobrze i trzeba będzie prawdopodobnie robić CC. Popodłączano mnie do kroplówek i nie wiem czego jeszcze. Przyszły wyniki - tragedia mimo niezłego samopoczucia znajdowałam się w stanie ciężkim. Płytki krwi tylko 15 tys (u zdrowego człowieka mniej więcej 300 tys), reszta badań wątrobowych i innych też zła. Zdecydowano o cc jak tylko podadzą mi taką ilość płytek żeby to było bezpieczne dla mnie i maluszka. Byłam wtedy sama wystraszona przerażona. W domu nikt nic nie wiedział nie było czasu na dzwonienie. Przyszedł moment kiedy zawieziono mnie na salę. Wyciągnięto moją Perełkę nie płakała, nie widziałam jej. Serce rozrywało mi na kawałki. Powiedziano mi tylko że dziecko jest w stanie bardzo ciężkim, nie oddycha, jest reanimowane. Tyle mojej wiedzy na obecną chwilę. Moja kruszynka przyszła na świat o 3.35 w Wielki Piątek. Ważyła 1700 gram potem spadła do 1500.Rano zadzwoniłam kiedy już dotarło do męża co się stało natychmiast przyjechał. Cały czas brak informacji, potem powiedziano nam że jest nadal w ciężkim stanie ale stabilna. Zabrano ją na OIOM do Szpitala Dziecięcego. Tam spędziła najcięższy dla nas i dla siebie miesiąc. Wyniki miała złe, jedzenia nie tolerowała. Wysłano badania do Warszawy czy z mojego powodu nie ma uszkodzeń organizmu. Ale pewnego pięknego dnia wszystko zaczęło iść ku dobremu i tak jest nadal. Ktoś czuwał nad nami obiema. Moje słoneczko urodzone z zamartwicą ciężką, niewydolnością oddechową, która otrzymała 1 punkt jest zdrowa. Rozwija się prawidłowo na chwilę obecną. Tylko we mnie nadal ból i strach o moje maleństwo, które zobaczyłam dopiero 2 tygodnie po porodzie.