K
kivinko
Gość
Właśnie skończyłam karmić, więc mam nadzieję, że zdążę
Jak już wiecie, do szpitala trafiłam w sobotę rano, skurcze były już w miarę regularne, ale mnie odesłali... Kazano mi czekać do skurczy co 5 minut lub do odejścia wód... No to czekałam. O 19 w sobotę już chodziłam po ścianach z bólu, ale skurcze ciągle co 8 minut... więc czekałam dalej. O dwunastej w nocy skurcze były co 6,5 minuty, ale już nie do wytrzymania, więc pojechaliśmy na porodówkę.
Byłam przekonana, że już będzie jakieś choćby 4 cm rozwarcia, a tu psikus, ciągle 1,5 cm. Między czasie jak byłam na IP, eMek poleciał zapłacić za "pakiet ubraniowy" do porodu rodzinnego. Wrócił z paragonem, na podstawie którego miał dostać to ubranko, ale nagle zebrały się 3 inne rodzące i nas rozdzielono. Zdążyłam tylko wziąć od niego ten świstek i poszłam ( jak myślałam ) do pokoju przygotowawczego. Ten jednak takowym nie był i okazało się, że to moja "sala" porodowa.
Wyglądało to jak boksy w kafelkach jeden koło drugiego z tyłu drzwi, z przodu zasłony. W każdym boksie ktg, łóżko porodowe i kilka szafek. Zimno i ponuro. Tam podłączono mi ktg cały czas myślałam, że to tylko na chwilę i zaraz pójdę we "właściwe" miejsce, gdzie będzie czekał na mnie mąż. Po godzinie spytałam, czy długo jeszcze i że chcę męża przy sobie, na co położna zdziwiona - "to pani nie jest sama?" i poszła łaskawie po eMka. Potem już było tylko gorzej.
Po lewatywie musiałam się załatwić w ubikacji bez drzwi tylko z samą zasłonką. Nie licząc właśnie wyjścia na lewatywę i prysznic, ciągle byłam w tym boksie, podłączona non stop do ktg, na metrowym kablu. Koło 4 w nocy zaczęłam płakać i błagać, żeby ktoś mi pomógł dla mnie była to już 30 godzina skurczy. Nikt się nie zlitował. O 5 rozwarcie było zaledwie na 4 cm. Położna wbiła mi oksy ( Boże, dlaczego nie zrobili tego wcześniej?) i po dwóch godzinach doszłam do pełnego rozwarcia. Przez te dwie godziny chodziłam na kolanach z bólu, płakałam i krzyczałam o coś na ból. Kiedy zaczęły się bóle parte byłam już na wpół przytomna, nie wiedziałam co jest grane wiedziałam tylko, że muszę przeć. I znowu psikus - główka podobno za wysoko, mam oddychać aż zejdzie niżej. Nie dałam rady, zaczęłam przeć.
Wtedy popękała mi śluzówka i było mocne krwawienie. Krzyczeli na mnie, że to moja wina, bo ich nie słuchałam. W końcu po półtorej godzinie partych 2 ostatnie pchnięcia - jedno na główkę drugie na resztę ciała. Byłam w kompletnym amoku ze zmęczenia, położyli mi maleństwo na brzuchu, a ja tylko spytałam "Czy ona na prawdę jest moja?" Marcelka jakby w odpowiedzi otworzyła oczka, popatrzyła na mnie i już wiedziałam, że tak. Przytuliłam ją mocno i zaczęłam płakać ze szczęścia. Między czasie urodziłam łożysko (jakieś 5 min po porodzie, praktycznie nic nie czułam) Założono mi 2 szwy na tą sluzówkę, bo jako tako nie miałam nacięcia ani nie popękałam. Mąż odciął pępowinę.
Apropos męża - bez niego nie dałabym rady. Pomógł mi bardziej niż położna, mimo że nie znał technik oddychania i pierwszy raz był w takiej sytuacji, robił wszystko, żebym wytrwała. Dziękuję Bogu, że był ze mną. I ta jego łezka w oku jak odcinał pępowinę..
Dziewczyny - żadnej z Was nie życzę takiego porodu. Mimo że maleństwo wynagradza wszystko - ja bólu i upokorzenia nie zapomniałam. Jestem przekonana w 100%, że nie chcę więcej dzieci, bo obraz tego porodu będzie za mną chodził do końca życia
Jak już wiecie, do szpitala trafiłam w sobotę rano, skurcze były już w miarę regularne, ale mnie odesłali... Kazano mi czekać do skurczy co 5 minut lub do odejścia wód... No to czekałam. O 19 w sobotę już chodziłam po ścianach z bólu, ale skurcze ciągle co 8 minut... więc czekałam dalej. O dwunastej w nocy skurcze były co 6,5 minuty, ale już nie do wytrzymania, więc pojechaliśmy na porodówkę.
Byłam przekonana, że już będzie jakieś choćby 4 cm rozwarcia, a tu psikus, ciągle 1,5 cm. Między czasie jak byłam na IP, eMek poleciał zapłacić za "pakiet ubraniowy" do porodu rodzinnego. Wrócił z paragonem, na podstawie którego miał dostać to ubranko, ale nagle zebrały się 3 inne rodzące i nas rozdzielono. Zdążyłam tylko wziąć od niego ten świstek i poszłam ( jak myślałam ) do pokoju przygotowawczego. Ten jednak takowym nie był i okazało się, że to moja "sala" porodowa.
Wyglądało to jak boksy w kafelkach jeden koło drugiego z tyłu drzwi, z przodu zasłony. W każdym boksie ktg, łóżko porodowe i kilka szafek. Zimno i ponuro. Tam podłączono mi ktg cały czas myślałam, że to tylko na chwilę i zaraz pójdę we "właściwe" miejsce, gdzie będzie czekał na mnie mąż. Po godzinie spytałam, czy długo jeszcze i że chcę męża przy sobie, na co położna zdziwiona - "to pani nie jest sama?" i poszła łaskawie po eMka. Potem już było tylko gorzej.
Po lewatywie musiałam się załatwić w ubikacji bez drzwi tylko z samą zasłonką. Nie licząc właśnie wyjścia na lewatywę i prysznic, ciągle byłam w tym boksie, podłączona non stop do ktg, na metrowym kablu. Koło 4 w nocy zaczęłam płakać i błagać, żeby ktoś mi pomógł dla mnie była to już 30 godzina skurczy. Nikt się nie zlitował. O 5 rozwarcie było zaledwie na 4 cm. Położna wbiła mi oksy ( Boże, dlaczego nie zrobili tego wcześniej?) i po dwóch godzinach doszłam do pełnego rozwarcia. Przez te dwie godziny chodziłam na kolanach z bólu, płakałam i krzyczałam o coś na ból. Kiedy zaczęły się bóle parte byłam już na wpół przytomna, nie wiedziałam co jest grane wiedziałam tylko, że muszę przeć. I znowu psikus - główka podobno za wysoko, mam oddychać aż zejdzie niżej. Nie dałam rady, zaczęłam przeć.
Wtedy popękała mi śluzówka i było mocne krwawienie. Krzyczeli na mnie, że to moja wina, bo ich nie słuchałam. W końcu po półtorej godzinie partych 2 ostatnie pchnięcia - jedno na główkę drugie na resztę ciała. Byłam w kompletnym amoku ze zmęczenia, położyli mi maleństwo na brzuchu, a ja tylko spytałam "Czy ona na prawdę jest moja?" Marcelka jakby w odpowiedzi otworzyła oczka, popatrzyła na mnie i już wiedziałam, że tak. Przytuliłam ją mocno i zaczęłam płakać ze szczęścia. Między czasie urodziłam łożysko (jakieś 5 min po porodzie, praktycznie nic nie czułam) Założono mi 2 szwy na tą sluzówkę, bo jako tako nie miałam nacięcia ani nie popękałam. Mąż odciął pępowinę.
Apropos męża - bez niego nie dałabym rady. Pomógł mi bardziej niż położna, mimo że nie znał technik oddychania i pierwszy raz był w takiej sytuacji, robił wszystko, żebym wytrwała. Dziękuję Bogu, że był ze mną. I ta jego łezka w oku jak odcinał pępowinę..
Dziewczyny - żadnej z Was nie życzę takiego porodu. Mimo że maleństwo wynagradza wszystko - ja bólu i upokorzenia nie zapomniałam. Jestem przekonana w 100%, że nie chcę więcej dzieci, bo obraz tego porodu będzie za mną chodził do końca życia
Ostatnio edytowane przez moderatora: