Dziewczyny, rano byłam na pogotowiu. Na szczęście jest ok, ale od początku. Przebudziłam się o 7 i poczułam, że mam mokre majtki. Szybko pobiegłam do łazienki, okazało się, że spodenki od piżamy również mocno wilgotne. Zadzwoniłam do lekarza, okazało się, że jest akurat w szpitalu, powiedziałam mu o co chodzi, na co on, że mam przyjechać, to sprawdzimy, ale jeśli faktycznie odchodzą mi wody, to pojadę na polną do Poznania. Byłam mega zestresowana. Szybko pojechaliśmy, zrobił mi usg i zbadał ginekologicznie. Szyjka wysoko, ruszał mi tam, ale faktycznie nic kompletnie nie leciało, na wkładce w drodze do szpitala też nic nie było. Zrobił mi też test, czy wody nie uciekają i nie. Ale podczas badania zauważył dużą ilość wydzieliny, co wskazuje na infekcje i to właśnie to leciało. Dostałam lek dopochwowy i mam również zrobić CRP (jutro pojadę na badanie, jeśli będzie stan zapalny, to w piątek na wizytę, a jeśli będzie ok, to ósmego, tak jak miałam jechać, aby sprawdzić stan wód). Na usg okazało się, że mały odwrócił się głową w dół. Wczoraj tak szalał, że myślałam, że wyskoczy mi z brzucha, aż bałam się każdego jego ruchu. Lekarz sam był w szoku, że mały dał rade i stwierdził, że widocznie nie ma jeszcze tam tak ciasno, jakby się mogło wydawać. AFI 4,46, także nadal mało, ale na pewno nie mniej, niż na ostatniej wizycie. Lekarz prawdopodobnie musiał kazać dzwonić pielęgniarką na polną, przed moim przyjazdem, bo gdy byłam w gabinecie i lekarz na chwilę wyszedł, to pytały się mu, czy będę rodzić. Jak mój facet to usłyszał, to nogi się pod nim ugięły. Jak wyszłam, to był tak blady, jak ja. Tyle stresu trzeba przejść... Lekarz sam stwierdził, że ja w tej ciąży prędzej zejdę na zawał, niż doczekam się porodu. Napisałam pewnie bardzo chaotycznie, ale nadal jestem cała w nerwach.