Starasz się o kolejne dziecko bo masz już je w głowie. Zaczął się proces w którym to dziecko jest już w sferze emocjonalnej, w sercu jak kto woli. Ale na real’u tego dziecka jeszcze nie ma. Czuje się pustkę, brak czegoś i chce się to zapełnić. Jeszcze dochodzą aspekty, ze to in vitro i może się nie udać, wiec trzeba się starać i nie odpuszczać. Przy drugim dziecku już wiesz, ze to trwa i trwa... i nawet jak serce krwawi to mobilizujemy się i walczymy. Tylko moim zdaniem to nie jest historia od zera do bohatera. Tylko głęboka rozpacz i desperacja. Bo im bardziej czegos nie możesz mieć tym bardziej naciskasz. Jak ten 5 latek po kolejną porcje lodów. Mimo, ze wyjdzie Ci to bokiem.
Czy da się przyzwyczaić do ciąż koleżanek - się da. Tylko jest w tym trochę duposcisku. Niepłodność nie odchodzi z dniem w którym rodzi Ci się dziecko. To dziecko przyszło taką a nie inną drogą i ty jedyna wiesz jakie to było trudne. Nie zazdrościsz dziecka, zazdrościsz drogi. Można sobie mówić, ze cóż ja mam po prostu trudniej, ale eufemizm:-) Z czasem przychodzi taki moment gdzie stwierdzasz, ze nie możesz kopać się ze ścianą, bo Ci życia szkoda. Co miesiąc wylewać łzy, pieniądze no więcej nie zniesiesz. A i zaczynasz dostrzegać pozytywy tej sytuacji. Ze w tym nieszczęściu miałaś duxo szczęścia;-) Ja byłam na etapie, ze dobre życie mam. Czasem mogę robic wszystko i tak się nie uda. Końcowy wynik nie zależy ode mnie od moich starań, determinacji. Zdajesz sobie sprawę, ze tak wyglada życie. Gadasz z koleżanką dziecko chore może dożyje 18, inna straciła w 38tc innej mąż zmarł i została sama z dzieckiem... rozglądasz się i stwierdzasz, ze trzeba żyć dalej. Bo twoja tragedia jest jedną z wielu ludzkich tragedii. Ja postanowiłam spróbować ostatni raz. Już lekarz mówił, ze po tej procedurze to dawca. A dawcy nie chcieliśmy - mamy już syna. To byłby koniec. Trudne to było robisz wszystko „ostatni raz” bardzo to smutne:-(
My staramy sie o pierwsze. Jest ciezko, czasami musze poplakac, zeby nie zwariowac. Na początku myslalam - nie będzie tak zle. Przecież u mnie nie ma problemów- przynajmniej tak lekarze mowili. To u meza jest problem. Jak beda zarodki to bedzie juz z gorki. Najtrudniej przeciez bedzie zarodki uzyskac.
Sa zarodki dobre klasy, przebadane, ale nie ma implementacji. Raz, drugi. Teraz stres co mi wyjdzie. Czy immunologia, czy moze cos w histeroskopii, a nie daj Boze nic z tego. I bede musiala dalej grzebac i szukac.
Ale dzis uznalam, ze nie mam jednak tak zle. W pracy nikt nie wie co przezywam. Ja przyjelam strategie, ze mowie ze nie chce na razie dzieci. Nie pytaja mnie dzieki temu czy juz jestem albo kiedy bede w ciąży. Po prostu przyjmuja, ze jestem ta co kariera jest najwazniejsza. Mam gdzies co mysla - mam dzieki temu spokoj i brak glupich i trudnych pytan.
Ale do rzeczy
dzis rozmawialam z kolezanka po 40. Bez meza, chłopaka. Ma straszna chec bycia matka ale dzis powiedziala, ze watpi, ze to w ogole nastapi bo z kim. A sama nie chce byc matka bo sie boi. I tak sobie pomyslalam, moze egoistycznie, ale ze jednak nie mam tak zle, bo mam jeszcze mozliwosc walki, mam zarodki, mam ta nadzieje.
Mysle, ze kazda z nas tutaj walczy do konca, dopoki starcza sil. Czy to o pierwsze dziecko czy później o kolejne. Bo skoro sa zarodki, czy mozliwosc i sila zeby przystapic do kolejnej stymulacji to czemu tego nie zrobic? Kazda walka jest o to dzieciatko, ktore powie do Ciebie "mamusiu".
Oby kazdej z nas sie udalo