Kate chyba nic nie przeczuwam, nie nastawiam się ani na porażkę ani na sukces. Na 19 lutego planujemy tydzień wakacji, niby beta wypada mi 13 lutego (w piątek) to będę wiedzieć na czym stoję. Zdaję sobie sprawę z tego że in vitro się udaje, ale częściej jednak potrzeba wielu prób by zajść w ciążę i ją jeszcze utrzymać. Mam wrażenie że przy tej 2 procedurze jestem taka "nijaka", chwilami gdy mam kompletnie dość badań, lekarzy, usg, zabiegów, torbieli, antykoncepcji a na końcu skwitowania ivf przez moją mame jako mój "durny pomysł i widzimisię" a przy okazji zmanipulowałam zdrowego męża to mam ochotę rzucić w cholerę te nasze pragnienia i dążenie do upragnionego celu... Najchętniej zostawiłabym to wszystko i uciekła gdzieś daleko, zaczęła życie od nowa. Przesiąknięta jestem tą niepłodnością do tego stopnia że np takiej mamie nie jestem w stanie już odpyskować, wolałam ugryźć się w język... Na święta też nie pojechałam do rodziców, kontakty ograniczyłam do minimum, telefony też. I prawdę mówiąc nikt prócz męża i przyjaciółki nie wie o naszym in vitro. I wcale nie jest mi z tym źle, czasem tylko smutno że wydawać by się mogło najbliżsi zawiedli na całej linii.